środa, 28 czerwca 2017

Message 100. 

Stówa i Wielki Finał! Kończy się nasza tajska opowieść i przygoda z blogowaniem. Dzięki, że chciało Wam się tu zaglądać i śledzić nasze perypetie. To niesamowity czas i ani trochę nie żałuję, że Włodek nas tu przyciągnął. Tajlandia oczywiście nie raz mnie wkurzyła, dopiekła i zmęczyła, ale w myśl zasady: kto się lubi, ten się czubi, będę ją wspominać ciepło. Ba, nawet gorąco! Gdybym cofnęła się w czasie i jeszcze raz musiała podejmować decyzję o przyjeździe tutaj, to - po krótkiej awanturze, stresach i obawach - oczywiście znów powiedziałabym: Tak, ahoj przygodo!
Bo to była cudowna przygoda:) Zwiedziliśmy kawał świata, poznaliśmy super ludzi, odnaleźliśmy się w nowej kulturze, wielkiej metropolii i chyba całkiem nieźle daliśmy sobie tutaj radę. Robi miał szansę chodzić do międzynarodowej szkoły, Włodek przyczynił sie do historycznego otwarcia największej liczby sklepów na D w jak najkrótszym czasie, ja się nauczyłam szyć, boksować i jeszcze paru innych pożytecznych rzeczy. I miałam okazje doświadczyć wszelkich przyjemności związanych z życiem ekspata, a - wierzcie mi - to bardzo fajna sprawa. Wcześniej nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak wielką społeczność stanowią ekspaci (oczywiście zależy od kraju, ale pewnie w każdym kilku się znajdzie). To potężna i prężna grupa, myślę że wręcz zasługuje na własną partię ;)
A tymczasem bye bye Bangkok! Jesteś wielki, trzeba ci to przyznać. I masz wielkie serce, którego cząstka na zawsze już zostanie ze mną. Będę tęsknić, to pewne. Również do tego bloga, wiernego powiernika przez dwa lata.
Ostatni rozdział Thai Message został napisany, czas na nową opowieść. Nic nie obiecuję, ale na wszelki wypadek zapiszcie sobie ten adres: zapiskizagrzebane.blogspot.com  :)
  
The End






piątek, 23 czerwca 2017

Message 99.

Oh jej… nie przypuszczałam, że tak ciężko będzie mi się ze wszystkimi tutaj żegnać. Tymczasem dziś ryczałam już trzy razy, a to dopiero początek rozstań. Co prawda już od kilku tygodni trwa maraton pożegnalnych imprez, ale do tej pory bardziej chodziło o imprezę niż faktyczne pożegnania. Gdzieś tydzień temu silna grupa szkolnych mamusiek urządziła dla mnie i dwóch innych koleżanek imprezę-niespodziankę. Pod jakimś głupim pretekstem zwabiły nas do mieszkania jednej z dziewczyn, a tam już czekało kilkanaście innych i suto zastawiony stół. Potem jeszcze z kilka razy się umawiałyśmy na pożegnalne lunche, kawy, zabawy z dzieciakami, ale zawsze następnego dnia znów był dzień i znów można się było spotkać. Tymczasem już jutro część z moich przyjaciółek wyjeżdża na wakacje i dziś trzeba było sobie powiedzieć naprawdę ostatnie good bye, na dłuższy czas – bo że się jeszcze spotkamy, nie mam wątpliwości. Tylko to może potrwać…
My zostajemy do samego końca szkoły, który oficjalnie wyznaczony jest na najbliższy wtorek. Potem pakowanie i w czwartek do domu! Oczywiście się cieszę i nie mogę doczekać, ale jednak trochę rzewnie… Chłopaki za to w ogóle się nie emocjonują – tzn. zobaczymy jak Włodek, bo dziś ma pożegnalną imprezkę w pracy, a dokładnie po pracy, więc może wróci nieco poruszony ;) Robert stara się za to pocieszać mnie, gdy widzi łezkę w oku i doradza: mamo, zapisz sobie ich telefony, to zawsze przecież będziesz mogła zadzwonić, jak już się bardzo stęsknisz. Proste :) Typowy facet: jest problem – musi być rozwiązanie, a nie jakieś tam ckliwe rozterki. Ale myślę, że i jemu będzie trochę smutno opuszczać kumpli. W każdym razie oni już żałują, że Robert wyjeżdża, przynajmniej wedle zeznań rodziców. Chyba naprawdę go tu lubią :) Dziś otrzymaliśmy też raport ze szkoły na zakończenie roku. Ogólnie jest dobrze, postępy, zasługi itp., itd., choć odniosłam wrażenie, że największe osiągnięcie Roba, to niesamowite poczucie humoru. Ze trzy razy było to podkreślone w raporcie i teraz nie wiem, czy faktycznie jest taki zabawny, czy oprócz wygłupów to słabiutko… ;) Ale zawsze miło, że zostało to uwzględnione jako zaleta, a nie „obniżona ocena ze sprawowania” ;)
Na ostatni weekend w Bangkoku nie mamy jakichś szczególnych planów, oprócz pakowania rzecz jasna. Większość rzeczy będzie wysłana statkiem i firma pakująca przychodzi je zabrać we wtorek. Przerażające jest to, że kiedy tu przyjechaliśmy mieliśmy 4m3 bagażu. Teraz, wedle wstępnej oceny mamy 12… Pożegnalne zakupy chyba więc sobie daruję. Ale za to pewnie jeszcze pójdę na aquabiking – nie pamiętam czy pisałam, ale to mój ulubiony sport od pół roku (rowery w basenie). Spędzam tam każdą wolną chwilę i pewnie też się poryczę przy pożegnaniu z ekipą. Na szczęście za czerwone oczy będzie można obwinić basenowy chlor.
Dobra, kończę bo płakać się chce, jak się to czyta ;)












sobota, 10 czerwca 2017

Message 98. 

Bardzo miłą sobotę dziś mieliśmy w Bangkoku i aż łezka się kręci, że to już jedna z ostatnich w tym szalonym mieście… Moja kochana koleżanka Angela zorganizowała rodzinny brunch dla naszej paczki, który przeciągnął się prawie na cały dzień. Spotkaliśmy się z całymi rodzinami i biesiadowaliśmy przy pysznym jedzeniu, bo każdy przyniósł coś smacznego.
Ludu było co niemiara. Ścisłe grono moich najlepszych przyjaciółek tutaj liczy sobie co prawda tylko siedem mamusiek, ale że niektóre mają po troje albo i po czworo dzieci, to w sumie zebrała się całkiem spora gromadka. Nasza rodzina była niekompletna, ponieważ Włodek właśnie jest w Warszawie. Zgadnijcie dlaczego? (tak, tak – mecz Polska-Rumunia to jak najbardziej słuszny trop…) Są sprawy ważne i ważniejsze, a obowiązek patriotyczny, to jednak priorytet. Przy okazji uchodzę za najlepszą i najbardziej wyrozumiałą żonę świata :)
A wracając do naszego spotkania, to było naprawdę miło, smacznie i wesoło. No i bardzo multinarodowo, bo wszyscy razem reprezentowaliśmy aż dziewięć krajów: Polskę, Włochy, Francję, Danię, Słowację, Anglię, Bośnię, Japonię i Tajlandię. Dzieciaki szalały, na szczęście w pewnym momencie można je było wszystkie wrzucić do basenu. Pogoda nam sprzyjała i wielka ulewa nadeszła dopiero wieczorem. To naprawdę fart, bo teraz w porze deszczowej nie można być pewnym dnia ani godziny. A właściwie tylko godziny, bo leje właściwie codziennie.

Dodatkową atrakcją były dziś urodziny Emico – mamy Somy, najlepszego kumpla Roberta. Obeszliśmy je z fasonem i ku zaskoczeniu Jubilatki - sama się nie przyznała, tylko wszystkowiedzący facebook ją zdradził. W każdym razie było jej chyba miło i się wzruszyła. Ach, wszyscy dziś poczuliśmy się jak jedna wielka rodzina, ale też wszyscy za naszymi rodzinami tęsknimy i tu na obczyźnie próbujemy sobie stworzyć coś na kształt nowej familii. Różnie z tym bywa, nie każdy wszak ma takie szczęście do ludzi jak ja :) Jestem przekonana, że ostatnie dwa lata, to był akurat ten szczególny czas, kiedy kosmicznym zbiegiem okoliczności w Bangkoku spotkało się kilka wyjątkowych kobitek. I za to dzięki wielkie! Teraz połowa się rozjeżdża, ale mam szczerą nadzieję graniczącą z pewnością, że będziemy się spotykać jeszcze nie raz gdzieś w świecie!








środa, 31 maja 2017

Message 97.

I tak oto został nam już ostatni miesiąc w Bangkoku. Małżonek wyluzował z wycieczkami, weekendy spędzamy w domu, więc nie mam za bardzo o czym pisać. A właściwie kiedy, bo oczywiście cały czas coś się dzieje, głównie towarzysko. Zaczął się powoli sezon pożegnań, ale też urodzin, no i jeszcze jest ciśnienie, żeby spróbować wszystkiego przed wyjazdem.
Kilka dni temu wybrałam się zatem do koreańskiego salonu piękności, na szorowanie, masaże, lifting twarzy. Nie, żeby mi to jakoś pomogło z urodą, ale to czyszczenie naprawdę jest super. Najpierw rozgrzewają ciało do czerwoności (sauna, kąpiel), a potem praktycznie zdzierają rozmiękczoną skórę. Poszłam z koleżanką, więc przy okazji sobie gadałyśmy. Super sprawa. Chyba przed wyjazdem jeszcze powtórzę.
Ponieważ czas rozstania zbliża się nieuchronnie, zintensyfikowałyśmy też częstotliwość spotkań z moimi najbliższymi koleżankami. Co najmniej raz na tydzień jest jakieś wieczorne wyjście (najlepiej do sky baru oczywiście), a wspólnych lunchy i kawuś, to już nie zliczę. Wczoraj byłyśmy w słynnym (za sprawą filmu Hangover II) hotelu Lebua, gdzie ceny są tak wysokie, jak sam hotel, więc za bardzo nie poszalałyśmy. Bar pod gołym niebem znajduje się na 64 piętrze i widok jest naprawdę imponujący (kiedyś już o tym pisałam na blogu), pod warunkiem, że nie pada. Wczoraj niestety trochę pokropiło i nas przepłoszyło, bo pora deszczowa trwa już w najlepsze od kilku tygodni. W sobotę, po półgodzinnym deszczu nasza ulica miała wody po łydki, a pół miasta było sparaliżowane.
A poza tym szykujemy się teraz do urodzin Roberta. Zaprosił jakieś trzydzieścioro  dzieci, więc zapowiada się niezła bibka. Na szczęście nie w domu, ale tak jak rok temu w Funarium – miejscu, gdzie za karę powinni być zsyłani niegrzeczni rodzice. Trzymajcie kciuki w niedzielę!
Tymczasem kilka zdjęć z "na co dzień":  

koreańska maseczka domowa

w szkole...


...i po szkole

po deszczu


po godzinach...






sobota, 13 maja 2017

Message 96.

Pierwszy od wielu tygodni weekend w domu (co prawda tajskim, ale zawsze to jednak dom). Nie mogę się nacieszyć. Z kronikarskiego obowiązku – jak zwykł mawiać mój były prezes – muszę jednak odnotować, co robiliśmy podczas ostatnich dwóch majowych weekendów.
Na 1 maja wybraliśmy się na wyspę Ko Chang, kilka godzin samochodem od BKK, potem prom i jest się na miejscu. Od dawna już chciałam tam pojechać, bo wszyscy ze znajomych jeżdżą i zachwalają. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że majówka to długi weekend. Zorientowaliśmy się dopiero w kilkukilometrowej kolejce na prom. Po czterech godzinach czekania, Włodek tylko westchnął: „miałaś rację, WSZYSCY tam jeżdżą…”.  Tak więc z planowanych trzech dni na wyspie, w pełni spędziliśmy tam tylko jeden – pierwszy i trzeci upłynęły głównie na czekaniu w kolejce. A wyspa jak wyspa – duża, pagórkowata, w środku porośnięta dżunglą. Jak na tak wyczekaną destylację, to bez szału. W każdym razie nigdy nie próbujcie tam dotrzeć w długi weekend !
Tydzień temu natomiast zaplanowaliśmy sobie zwiedzanie północno-wschodniej Tajlandii. Obszar ten, zwany ogólnie Isan, to ok. 20  różnych prowincji, z których my objechaliśmy tylko te graniczące z Laosem, wzdłuż rzeki Mekong. To był weekend drogi  - w sensie, że w drodze, a nie kosztowny ;) Polecieliśmy samolotem do Loei, tam wzięliśmy auto i potem przez trzy dni jechaliśmy przed siebie wzdłuż granicy. Z początku było trochę nudnawo, na szczęście nie ja musiałam prowadzić, a w samochodzie dobrze się czyta ;) Z ciekawszych rzeczy widzieliśmy park rzeźb z najróżniejszymi stworami i bożkami z kamienia, bynajmniej nie jakiś zabytkowy, bo stworzony raptem w drugiej połowie XX w. Fajne było to, że wszystkie te rzeźby miały takie przyjemne, rozanielone uśmiechy. Kolejnym artystycznym doznaniem była wizyta w świątyni Pa Non Sawan (co znaczy coś w stylu „od zmierzchu do świtu” i faktycznie przypomina najbardziej chore wizje z filmów Tarantino). Obszar świątyni usiany jest milionem kolorowych rzeźb różnych zwierząt i potworów, o których czasem naprawdę nie można powiedzieć nić innego, jak tylko „co to, kurna, jest???”. Jest tam chyba jakaś wizja piekła, możliwe że też nieba, ale ja dziękuję za takie niebo. Uh, tajska sztuka sakralna zupełnie do mnie nie przemawia. Jak ja bym sobie zwiedziła jakąś średniowieczną katedrę albo barokowy kościółek…
Tak więc wycieczka, jak widzicie, średnio przypadła mi do gustu, ale… nigdy nie gań męża przed końcem podróży! Już u kresu naszej objazdówki trafiliśmy do Sam Phan Bok i to był chyba jeden z najwspanialszych krajobrazów jakie widziałam w Tajlandii. W porze suchej poziom wody w Mekongu bardzo się obniża, odkrywając kapitalne, zerodowane skały. Przed nami rozciągały się całe kilometry powierzchni, jak z innej planety. Do tego wyschniętego koryta rzeki można było zjechać mocno zużytym, ale wytrzymałym pick-upem, a potem szwendać się po niesamowitej skalistej powierzchni, usianej kraterami, które tworzą jakby małe jeziorka. Stąd pewnie nazwa tego terenu (Sam Phan Bok, czyli trzy tysiące dziur). Przyznaję publicznie, że dla takich widoków warto się jednak ruszyć z domu. Od czasu do czasu ;)





T jak tata


Mekong











Most do Laosu