Message 82.
Chcecie posłuchać
opowieści o Strasznym Weekendzie? Można nim straszyć dzieci: jak będziesz
niegrzeczny, to ciocia Dominika i wujek Włodek zabiorą cię na wakacje…
Zapowiadało się
bajecznie. Ko Tao – rajska wyspa, najpiękniejsze rafy koralowe i najlepszy
snorkeling w Tajlandii, długi weekend (poniedziałek wolny) w luksusowym hotelu,
cudne widoki i wygrzewanie się na plaży. Nasz entuzjazm podchwycili Ania i
Wiktor, którzy prosto z Kambodży ruszyli z nami na relaksacyjną wycieczkę
(przez co będę mieć wyrzuty pewnie do końca życia).
Dostać się na Ko Tao
nie jest łatwo. W piątek wieczorem polecieliśmy samolotem na Ko Samui – dużą
wyspę, na której jest lotnisko. A w sobotę raniutko łódką (tzn. takim całkiem
sporym promem) mieliśmy się przedostać na Ko Tao i hulaj dusza!
Po wylądowaniu na Ko
Samui Ania trochę się zmartwiła, że pada. Ja skwitowałam to pobłażliwym
prychnięciem i z miną doświadczonego mieszkańca tropików zapewniłam, że chwilę
popada w nocy i od rana słońce – jak zawsze. Pora deszczowa wszak dawno się
skończyła.
Lało i grzmiało całą
noc. W pewnym momencie wyłączyli nawet prąd. Akurat się przebudziłam i mówię do
Włodka: nie ma prądu, ale słyszysz to buczenie – klima jakimś cudem wciąż
działa! Na co mój mąż: to deszcz…
Rano w dalszym ciągu
lało, z przerwami na oberwania chmury. Nigdy, odkąd tu mieszkam nie widziałam
tak długotrwałego, intensywnego deszczu. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że
wielu najstarszych mieszkańców też nie pamięta takiej zlewy, a południowa część
wyspy jest totalnie podtopiona. Poranna łódka ze względu na pogodę została
odwołana, podobnie jak i wszystkie następne tego dnia. Gapiąc się na nieustanny
deszcz popijaliśmy changa (piwo) i przeszukiwaliśmy Internet pod kątem prognoz pogody dających jakiekolwiek nadzieje. Bezskutecznie. W innych
częściach Tajlandii piękne słoneczko, ale na Ko Samui i w okolicach jakiś
cholerny zapętlony niż. Długi weekend na Ko Samui spędzała też Martina (moja
słowacka przyjaciółka i mama Alexa z klasy Roba). Wspólny wieczór był pozytywną
stroną całej tej sytuacji, choć i tak czuliśmy się jak totalni looserzy (w
porównaniu do tych, co wybrali słoneczną Pattaye czy po prostu zostali w
Bangkoku). Przy okazji się dowiedzieliśmy, że pora deszczowa tu na wyspach trwa
do połowy grudnia. Więc to w sumie całkiem normalna pogoda i nie mamy się co
dziwić, ani psioczyć. Takie z nas mądrale z Bangkoku i znawcy stref
klimatycznych.
Następnego dnia
(niedziela) poranna łódka też nie wypłynęła, ale pogoda się nieco poprawiła
(przez chwilę było nawet słońce) i zapowiedziano kurs na Ko Tao o 13.00. Ania i
Wiktor mieli chwilę zawahania, czy zważywszy na prognozy nie lepiej olać to
całe Ko Tao, wrócić do BKK i pozwiedzać sobie jakieś inne miejsca. Ale w końcu
dali się skusić na rejs: tu już nie mam poczucia winy – sami chcieli ;). Trochę
huśtało, ale bez przesady i po dwóch godzinach dobiliśmy do brzegów
upragnionego Ko Tao. Niebo oczywiście całe w chmurach, lekko siąpiło, ale co
tam. Do hotelu – przez góry i doliny – jechaliśmy na pick-upie, co już było
atrakcją. Zwłaszcza, gdy spod kół pomykały wielkie jaszczury. Nagrodą za trudy
okazał się cudnie położony hotel na półwyspie, z widokiem na morze. Było ono co
prawda zbyt wzburzone na nurkowanie, ale już poskakać przez fale dało się
całkiem fajnie. I trafiła się akurat godzinka przed zmrokiem bez deszczu!
Wspaniale! Znów pełni werwy poczyniliśmy plany na następny dzień, bo powrotna
łódka dopiero po 14, więc będziemy mieć jeszcze mnóstwo czasu, żeby się porozkoszować
wyspą. No i pogoda musi już być lepsza, bo przecież niemożliwe, żeby padało od
trzech dni bez przerwy!
Otóż możliwe. Co
więcej, już przy kolacji dowiedzieliśmy się, że następnego dnia jedyna łódka,
jaka płynie z powrotem na Ko Samui, rusza o 9.30 rano. Więc specjalnie nie mamy
wyboru, a plany możemy sobie… Całą noc znów lało i wył wiatr, a widząc rano
wzburzone morze nie byłam pewna, co lepsze – płynąć czy utknąć tu na dobre. O
dziwo łódki nie odwołali i z lekkim opóźnieniem, ale w miarę sprawnie odbiła od
brzegu. To był naprawdę duży, solidny statek, z kilkoma pokładami. Ale rzucało
nim jak zabaweczką. Góra-dół, góra-dół, i na boki, i podskok, lekkie wybicie i
łuuup o fale. Dla większości pasażerów skończyło się to w łatwy do przewidzenia
sposób. Ja też już byłam blisko i trzymając torebkę Robiemu poganiałam go, że
też muszę i żeby się streszczał. Ale kiedy sięgnęłam po torebkę dla siebie,
okazało się… że była już używana. Dziwnym trafem ten szczegół zamiast wzmocnić
wiadomy odruch skutecznie go przystopował, a potem… morze jakby się nieco uspokoiło.
I szczęśliwie, ze śniadaniem ciągle w żołądku (przynajmniej ja i Włodek)
dobiliśmy do Ko Samui. Gdzie oczywiście lało, a internety donosiły o klęsce
powodziowej i nawet ofiarach śmiertelnych. Ale to głównie na południu wyspy, a ponieważ
my byliśmy na północy, nie dane mi było zrobić żadnych spektakularnych zdjęć. Ale
może to i lepiej.
Ponieważ
przypłynęliśmy wcześniej niż zakładał pierwotny plan, zdecydowaliśmy się też
wcześniej wracać do Bangkoku. Wydawało się, że przebukowanie biletu lotniczego
na wcześniejszą godzinę nie będzie problemem, ale… tylko nam się wydawało. Ze
względu na pogodę część samolotów była mocno opóźniona, kilka w ogóle
skasowano. W efekcie, koczując na lotnisku od godz. 13.00, wystartowaliśmy po
22.00!! Pod koniec już nawet nam się odechciało głupich żartów. A swoistą
wisienką na torcie, creme de la creme i gwoździem do trumny był samolot, który
nam przydzielono. Taki mały, stary wypierdek ze śmigłami! W obliczu tych wszystkich
szalejących burz, mgieł i wichrów zapakowali nas do warczącego ATR’a. W samolotach
tego typu mam stan przedzawałowy średnio raz na pięć minut. Serio, moja
suszarka do włosów ma mocniejszy silnik niż ta fruwająca grzechotka. Mimo to jakoś
dolecieliśmy. I nawet tak bardzo nie trzęsło.
Na koniec jeszcze
trafiła nam się taksówka z kierowcą-rajdowcem, ale dzięki temu zrobiliśmy rekord
trasy z lotniska do domu i już po pierwszej w nocy chrapaliśmy we własnych łóżkach.
Nasi goście
zaprzysięgli się, że nigdy więcej: wysp, plaż, łódek i oceanów. A w ogóle to najchętniej
zaszyją się w dżungli (pewnie żebyśmy znów ich nie zwiedli na manowce). Ale już rano
stwierdzili, że to był jednak całkiem fajny weekend. Głównie dlatego, że
przeżyliśmy;) Tak naprawdę, to wszyscy podskórnie czujemy, że za jakiś czas,
kiedy inne wspomnienia i zdjęcia dawno wyblakną, opowieści o tej wyprawie wciąż
jeszcze będą lśnić pełnym blaskiem (choć bez słońca) i może nawet obrosną w
dodatkowe mroczne szczegóły. Dla takich wrażeń się podróżuje! Co Włodek
podkreślał przez cały czas i nie muszę chyba dodawać, że on był zachwycony od
początku do końca :)
Z pewnością jeszcze
wrócimy na Ko Tao! Kto leci z nami następnym razem?
|
chwila słońca |
|
nieważna pogoda - liczy się towarzystwo! |