I tak oto został nam już
ostatni miesiąc w Bangkoku. Małżonek wyluzował z wycieczkami, weekendy spędzamy
w domu, więc nie mam za bardzo o czym pisać. A właściwie kiedy, bo oczywiście
cały czas coś się dzieje, głównie towarzysko. Zaczął się powoli sezon pożegnań,
ale też urodzin, no i jeszcze jest ciśnienie, żeby spróbować wszystkiego przed
wyjazdem.
Kilka dni temu wybrałam się
zatem do koreańskiego salonu piękności, na szorowanie, masaże,
lifting twarzy. Nie, żeby mi to jakoś pomogło z urodą, ale to czyszczenie naprawdę jest
super. Najpierw rozgrzewają ciało do czerwoności (sauna, kąpiel), a potem
praktycznie zdzierają rozmiękczoną skórę. Poszłam z koleżanką, więc przy okazji
sobie gadałyśmy. Super sprawa. Chyba przed wyjazdem jeszcze powtórzę.
Ponieważ czas rozstania
zbliża się nieuchronnie, zintensyfikowałyśmy też częstotliwość spotkań z moimi
najbliższymi koleżankami. Co najmniej raz na tydzień jest jakieś wieczorne
wyjście (najlepiej do sky baru oczywiście), a wspólnych lunchy i kawuś, to już nie zliczę.
Wczoraj byłyśmy w słynnym (za sprawą filmu Hangover II) hotelu Lebua, gdzie
ceny są tak wysokie, jak sam hotel, więc za bardzo nie poszalałyśmy. Bar pod gołym niebem znajduje się na 64 piętrze i widok jest naprawdę imponujący (kiedyś już o tym pisałam
na blogu), pod warunkiem, że nie pada. Wczoraj niestety trochę pokropiło i nas
przepłoszyło, bo pora deszczowa trwa już w najlepsze od kilku tygodni. W sobotę, po półgodzinnym deszczu nasza ulica miała wody po łydki, a pół miasta było
sparaliżowane.
A poza tym szykujemy się teraz
do urodzin Roberta. Zaprosił jakieś trzydzieścioro
dzieci, więc zapowiada się niezła bibka. Na szczęście nie w domu, ale tak jak rok temu w Funarium – miejscu, gdzie za karę powinni być zsyłani
niegrzeczni rodzice. Trzymajcie kciuki w niedzielę!
Tymczasem kilka zdjęć z "na co dzień":
![]() |
w szkole... |
...i po szkole |
po deszczu |
po godzinach... |