Message 96.
Pierwszy od wielu tygodni
weekend w domu (co prawda tajskim, ale zawsze to jednak dom). Nie mogę się
nacieszyć. Z kronikarskiego obowiązku – jak zwykł mawiać mój były prezes –
muszę jednak odnotować, co robiliśmy podczas ostatnich dwóch majowych
weekendów.
Na 1 maja
wybraliśmy się na wyspę Ko Chang, kilka godzin samochodem od BKK, potem prom i
jest się na miejscu. Od dawna już chciałam tam pojechać, bo wszyscy ze
znajomych jeżdżą i zachwalają. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że majówka
to długi weekend. Zorientowaliśmy się dopiero w kilkukilometrowej kolejce na
prom. Po czterech godzinach czekania, Włodek tylko westchnął: „miałaś rację,
WSZYSCY tam jeżdżą…”. Tak więc z
planowanych trzech dni na wyspie, w pełni spędziliśmy tam tylko jeden –
pierwszy i trzeci upłynęły głównie na czekaniu w kolejce. A wyspa jak wyspa –
duża, pagórkowata, w środku porośnięta dżunglą. Jak na tak wyczekaną
destylację, to bez szału. W każdym razie nigdy nie próbujcie tam dotrzeć w długi weekend !
Tydzień temu natomiast
zaplanowaliśmy sobie zwiedzanie północno-wschodniej Tajlandii. Obszar ten,
zwany ogólnie Isan, to ok. 20 różnych
prowincji, z których my objechaliśmy tylko te graniczące z Laosem, wzdłuż rzeki
Mekong. To był weekend drogi - w sensie, że w drodze, a nie kosztowny ;) Polecieliśmy samolotem do Loei, tam wzięliśmy
auto i potem przez trzy dni jechaliśmy przed siebie wzdłuż granicy. Z początku
było trochę nudnawo, na szczęście nie ja musiałam prowadzić, a w samochodzie
dobrze się czyta ;) Z ciekawszych rzeczy widzieliśmy park rzeźb z
najróżniejszymi stworami i bożkami z kamienia, bynajmniej nie jakiś zabytkowy, bo stworzony raptem w drugiej połowie XX w. Fajne było to, że wszystkie te
rzeźby miały takie przyjemne, rozanielone uśmiechy. Kolejnym artystycznym
doznaniem była wizyta w świątyni Pa Non Sawan (co znaczy coś w stylu „od
zmierzchu do świtu” i faktycznie przypomina najbardziej chore wizje z filmów
Tarantino). Obszar świątyni usiany jest milionem kolorowych rzeźb różnych
zwierząt i potworów, o których czasem naprawdę nie można powiedzieć nić innego,
jak tylko „co to, kurna, jest???”. Jest tam chyba jakaś wizja piekła, możliwe
że też nieba, ale ja dziękuję za takie niebo. Uh, tajska sztuka sakralna zupełnie
do mnie nie przemawia. Jak ja bym sobie zwiedziła jakąś średniowieczną katedrę
albo barokowy kościółek…
Tak więc wycieczka, jak
widzicie, średnio przypadła mi do gustu, ale… nigdy nie gań męża przed końcem
podróży! Już u kresu naszej objazdówki trafiliśmy do Sam Phan Bok i to był
chyba jeden z najwspanialszych krajobrazów jakie widziałam w Tajlandii. W porze
suchej poziom wody w Mekongu bardzo się obniża, odkrywając kapitalne,
zerodowane skały. Przed nami rozciągały się całe kilometry powierzchni, jak z
innej planety. Do tego wyschniętego koryta rzeki można było zjechać mocno
zużytym, ale wytrzymałym pick-upem, a potem szwendać się po niesamowitej
skalistej powierzchni, usianej kraterami, które tworzą jakby małe jeziorka. Stąd
pewnie nazwa tego terenu (Sam Phan Bok, czyli trzy tysiące dziur). Przyznaję
publicznie, że dla takich widoków warto się jednak ruszyć z domu. Od czasu do
czasu ;)
T jak tata |
Mekong |
Most do Laosu |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz