Walentynkowy weekend
spędziliśmy w dżungli. Może mało romantycznie, ale za to jakże ekscytująco.
Pojechaliśmy do Khao Yai – dzikiego parku narodowego, na północ od Bangkoku, już
trochę w górach. Tym razem do wycieczki przyłączył się ktoś jeszcze – George the
Monkey! To klasowa małpka-przytulanka, która każdy weekend spędza z innym uczniem.
Potem, w specjalnej książeczce, trzeba umieścić foto-relację z tych wspólnych
chwil. Właśnie jesteśmy w trakcie odrabiania pracy domowej, uff!
Wracając do Khao Yai –
było naprawdę super! Dzika przyroda to jest to, nawet fajniejsza niż plaże,
morza i shopping w BKK ;) Po Parku można jeździć autem, wypatrując małp (jest
ich tu pełno) i mając nadzieję na słonia, który jednak trafia się bardzo
rzadko. Niemniej przy wjeździe każdy dostaje szczegółową instrukcję, co zrobić,
gdy się spotka słonia na drodze. M.in. nie należy: wyłączać silnika, wychodzić z
auta, starać się go wyminąć, trąbić – wiadomo, trąba słonia większa. Z reguły
słonie są łagodne, ale gdyby zwierz chciał jednak zaatakować, należy mu uciec –
złota rada!
Przemierzając Park oczywiście
wysiada się też od czasu do czasu z samochodu i zapuszcza w dżunglę na
piechotę, głównie po to, by dotrzeć do malowniczych wodospadów. Obejrzeliśmy trzy,
przy czym jeden był kompletnie wysuszony – dawno nie padało.
Teren Parku jest dość zróżnicowany. Częściowo górzysty i mocno porośnięty bujną dżunglą, ale są
też rozległe trawiaste równiny, taka niby sawanna, gdzie powinny się paść te
słonie, tudzież inni roślinożercy. A ponieważ raczej ich nie było, to miejscami
krajobraz wyglądał niczym na polskiej wsi i nawet pachniało tak jakby mazowieckimi
łąkami. Kolory zaś podchodziły bardziej pod jesienne Bieszczady. Ech, chyba mi się ckni za ojczyzną…
Wycieczkę po Parku zakończyło tzw. night safari. Wynajętym samochodem, wyposażonym w wielki reflektor,
przejeżdżaliśmy przez puszczę, omiatając ją potężnym snopem światła w
poszukiwaniu zwierzaków, które wychodzą na nocny żer. Trafiliśmy na
jeżozwierza, jakieś jelonki, bawoły (przez chwilę miałam nadzieję, że to
szczupły słoń, ale jednak nie), sowy i wydry. A na koniec były wreszcie słonie!! Gdzieś hen
daleko, całe stadko. Latara sięgnęła, ale aparat już nie, więc musicie mi uwierzyć na słowo.
Co tam jednak słonie,
małpy i tygrysy (też ponoć czasem się trafiają w tej dżungli). Największą atrakcją
regionu jest Farma Chokchai, gdzie hoduje się krowy, owce, kucyki, gdzie jest mleko
prosto od krowy i wyrabia się z niego pyszne lody. Można głaskać słodkie cielaczki,
kupić wiecheć trawy i karmić nim zwierzaki, można też prześledzić cały proces
dojenia i odkryć, że mleko wcale nie pochodzi z kartonu. Obok jest też
steakhouse, ale szczegóły tamtejszej produkcji raczej nie są nagłaśniane…
W każdym razie farma
cieszy się mega powodzeniem, zarówno wśród dzieci, jak i dorosłych. W jej obrębie
jest kilka sklepików z pluszowymi krówkami i innymi łaciatymi, tudzież kowbojskimi gadżetami. Gdzieś z boku stoi też co prawda smętnie słoń (prawdziwy!), z którym można
sobie zrobić zdjęcie, ale raczej nie ma on wielkiego powodzenia. Za to wiele osób
chciało się sfotografować z Robim Jdroga jest celem |
wytęż wzrok i zobacz słonie |
fota z krową... |
... i z Robem |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz