I po wakacjach
(dokładnie to skończyły się już tydzień temu, ale ciężko się ogarnąć po
lenistwie, więc i tutaj było mi nie po drodze). Dwutygodniowa przerwa w szkole
zahaczała o Songkran, czyli bodaj najważniejsze święto w Tajlandii. Obchodzone
jest w dniach 13-15 kwietnia i tradycyjnie jest to tajski Nowy Rok, choć w
kalendarzu zmienia się on normalnie, czyli 1 stycznia. Songkran wiąże się też z
rodzinnymi spotkaniami (coś jak u nas w Boże Narodzenie), z oblewaniem się wodą
(jak u nas w Wielkanoc) i z różnymi buddyjskimi rytuałami (np. obmywanie
posążków Buddy wodą, święcenie wody itp). Najlepsze jest oczywiście lanie wody –
przez trzy dni (a gdzieniegdzie i dłużej) na ulicach trwa wodna bitwa, wszyscy
chodzą totalnie mokrzy, a ponieważ jest ok. 40 stopni C, to sama przyjemność. Niestety
są też ciemne strony tego szaleństwa – wzrasta liczba wypadków, bo nie dość, że
największą frajdę sprawia wszystkim chlustanie lodowatą wodą na rozpędzonych motocyklistów
lub oblewanie się nawzajem podczas jazdy na pick-upach, to jeszcze drastycznie
wzrasta spożycie alkoholu podczas tych zabaw (jak u nas w Sylwestra…). Podsumowując,
Songkran to czas totalnego szaleństwa!
My imprezowaliśmy w
Chiang Mai, gdzie obchody są wyjątkowo intensywne i trwają nawet tydzień. Zanim
tam dotarliśmy, byczyliśmy się trochę w Pattayi nad morzem (wszyscy z wyjątkiem
Włodka – ktoś musi pracować), a potem (już naprawdę wszyscy) objechaliśmy
północno-zachodnią część Tajlandii. To malownicza, górzysta prowincja Mae Hong
Son, słynąca z krętych dróg, wiosek zamieszkałych przez długoszyje panie i
birmańskich uchodźców. Teraz krajobraz był co prawda nieco wysuszony, a
miejscami nawet mocno wypalony (pożary w lasach są tu na porządku dziennym),
ale i tak było ładnie i zupełnie inaczej niż na południu. Moim osobistym hitem
wycieczki był jeden z naszych hoteli, gdzie dwa lata temu zatrzymała się
Angelina Jolie i Brad Pitt (tak, ta Angelina Jolie!). Zrobiłam sobie nawet
zdjęcie ze zdjęciem Angie, ale że trudno przy niej wyjść ładnie, więc go nie
pokażę ;P Musicie uwierzyć na słowo.
Po intensywnej górskiej
objazdówce zjechaliśmy do Chiang Mai –
drugiego co do wielkości miasta w Tajlandii. Tam wybawiłam się za wszystkie czasy, przyjmując na siebie wiadra wody i mężnie dając odwet swoim karabinem.
W okolicy Chiang Mai znajduje się też najwyższy szczyt Tajlandii – Doi Inthanon (2565 m npm), którego główną atrakcją jest to, że można tam wjechać samochodem. A poza tym było zimno, czyli 21 st. C. Normalna temperatura teraz, to jakieś 100
stopni w cieniu (przynajmniej ta odczuwalna). W drodze powrotnej z Chiang Mai odwiedziliśmy jeszcze tzw. konserwatorium dla słoni, gdzie bardzo ładnie się nimi opiekują, a pokazy i przejażdżki dla turystów wydają się być mniej męczące dla tych zwierząt (ale nie wiem, jak to jest z punktu widzenia słoni). W każdym razie przywiozłam stamtąd obraz namalowany przez słonia!
Po 10 dniach intensywnych
wojaży wróciliśmy do Bangkoku. „Włodek Travel” po raz kolejny spisał się na
medal. Rodzice jeszcze przez tydzień napawali się urokami tajskich atrakcji, głównie takimi, jak: mango sticky rice, upał (!), oferta handlowa i masaże. Dziś pełni
wrażeń pofrunęli do Gdańska, a tymczasem Włodek planuje już następne wycieczki.
Ale masz super czapkę Domi! I ekstra zdjęcie rodziców Włodka na słoniu w wodzie!
OdpowiedzUsuń:)
Usuń