I jesteśmy z
powrotem. A także z polskimi wirusami, które towarzyszą nam od Sylwestra. Mnie przemaglowało
na przełomie roku (best Sylw ever!), Włodek opadł z sił dopiero w niedzielę (czyli w dniu wylotu),
a Rob dostał gorączki w samolocie. Dzięki temu przynajmniej głównie spał. Tutaj mu od razu wszystko przeszło – przeminęło z wiatrem i mrozami.
Ale wykorzystując sytuację synek urwał sobie dwa dni ze szkoły. Lenimy się więc w
domowych pieleszach i walczymy z jetlagiem. Zmiana czasu jest niebagatelna - Tajlandia przywitała właśnie 2559 rok!
Ale od jutra koniec laby: Robert na
lekcje, a ja na kawkę z psiapsiółkami ;) Mam też oczywiście
mnóstwo noworocznych postanowień, które wypadałoby zacząć realizować. M.in.:
kontynuować naukę tajskiego, zapisać się na spinning i ostro ćwiczyć, nie
przesiadywać w necie, zwiedzić wszystko wokół (szeroko pojęte wokół), odżywiać
się zdrowo i regularnie, wrzucać coś na bloga systematycznie :)
Z tym ostatnim muszę
poczekać, aż znów wciągnie nas na dobre bangkokowy wir. Niektórych już wciąga
jak widać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz