Message 15.
Mija miesiąc odkąd tu
zjechaliśmy. Zleciało migiem i zaczynam się zastanawiać, czy dwa lata to jednak
nie za krótko… (spoko Mama - to żart!).
Co się działo przez
ten miesiąc? Mniej więcej wiecie, ale każdy jubileusz jest dobry na małe podsumowanie.
A zatem: urządziliśmy się już na dobre, bagaże dopłynęły, mamy wszystko czego
nam trzeba, a nawet więcej (po co zabrałam tyle rzeczy!!). Robert nad podziw szybko
oswoił się z nową szkołą – lubi tam chodzić, ma kolegów, angielski z każdym dniem
coraz lepszy, tajski też, z matmy i wf-u bryluje i tylko basen wciąż jest
problemem. Może to reakcja na stres, a może zwyczajnie się boi bez mamy i taty.
Niektórym dzieciom z jego klasy zajęło to ponoć dwa lata, zanim się przełamały i
odważyły wejść do szkolnego basenu. No nic, mam nadzieję. że kiedyś nauczy się
pływać i zostanie żeglarzem, albo chociaż surferem ;)
Ja znam już na
wyrywki zaopatrzenie pobliskich sklepów, w niektórych mam nawet karty członkowskie,
a w Tesco on-line regularne zniżki dla stałych klientów. Zakupy spożywcze
powoli ograniczają nam się jednak tylko do hektolitrów wody i innych napojów,
bo mamy już 100% pewności, że jedzenie na mieście jest smaczniejsze i tańsze.
Mąż właściwie zakazał mi gotować i tego się będę trzymać!
Tajski idzie mi
mozolnie, ale i tak lepiej, niż przechodzenie przez ulicę. Pieszy nie ma tu
żadnych praw, rzadko ma też chodnik (nie mówiąc o światłach), codziennie więc mam
swój mały survival na mieście. Zadzierzgnęłam też już pierwsze znajomości – trochę
wśród sąsiadów, ale głównie wśród mamusiek w szkole. Zwłaszcza jedna Hinduska jest
moją wielką „przyjaciółką” i wymyśla nam coraz to nowe sposoby na wspólne spędzanie
czasu. Ona ma mnie uczyć jogi, ja - pieczenia ciast. Buahaha!! Jeśli Anshu zna
się na jodze, jak ja na wypiekach, to raczej sobie nie poćwiczę.
Zwiedzanie wychodzi nam średnio.
Poza Bangkok jeszcze się nie wypuściliśmy, bo dopóki ciągle pada, to byłaby to
strata czasu pewnie. W BKK też jeszcze mamy dużo do zobaczenia, a czas na razie
tylko w weekendy. I zwykle, po całym tygodniu w szkole, Robi domaga się atrakcji, a nie świątyń, tudzież innych kultowych miejsc. Lądujemy więc raczej w aqua
parku (ku radości całej rodziny). Włodek też przez cały tydzień zarobiony po
pachy, ale jest już bliski historycznego otwarcia pierwszego sklepu na D. Co
prawda, jak zeznaje, na razie jest bardziej histerycznie niż historycznie.
Wszyscy podobno są w czarnej… otchłani, a tymczasem Wielki Dzień tuż tuż. Ale kto
by się tym przejmował. W Tajlandii?! :)
"Sunrise, sunset, Sunrise, sunset, Swiftly flow by the days..." |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz