Message 3.
Szkoła Robiego, to jak na razie nasze największe przeżycie (jak na
nadopiekuńczą matkę przystało). To szkoła międzynarodowa, o dumnej nazwie St.
Andrews (na cześć dziadka, a jakże!). Jako pięciolatek z czerwca, Robi trafił
do pierwszej klasy. Pierwszego dnia odstawił mały bunt i absolutnie nie chciał
tam zostać. Na szczęście pozwolono mi zostać razem z nim i jakoś się oswoił z
nową sytuacją. A była ona naprawdę nieciekawa. Przyszedł jako „nowy”
do zgranej grupy, bez angielskiego, był śpiący na maxa i rozstrojony, bo raptem
od dwóch dni funkcjonował w obcym, egzotycznym kraju i innej strefie czasowej, co o 8.00
rano daje się mocno odczuć. Sama bym dostała histerii.
Nie ma jednak tego złego… Dzięki temu posiedziałam sobie na lekcji,
posłuchałam i pozazdrościłam synowi jego nowej szkoły. Zresztą on sam chyba
szybko się zorientował, że byłby głupi, gdyby stąd uciekł. Następnego dnia już
bez problemu został, nie chciał tylko pływać na basenie.
To już niby pierwsza klasa, ale dość wyluzowana. Podczas lekcji dzieciaki
nie siedzą w ławkach, tylko na podłodze, ewentualnie przy stolikach jak jest
pisanie/rysowanie. Lekcja geometrii (na którą się załapałam) była
multimedialna, z wykorzystaniem krótkich filmików i piosenek puszczanych na
ekran z laptopa. Dzieciaki mają kącik do zabawy i gdy jedni ćwiczą pisanie,
inni tworzą budowle z klocków, a jeszcze inni mają do zabawy iPady – to są
ulubione zajęcia z nowych technologii ;)
W klasie Robiego jest 15 dzieci, w tym tylko dwie dziewczyny. Przeważają
Azjaci, białasów jest może ze czterech. Ciężko mi te dzieci odróżnić, tym
bardziej, że wszystkie mają jednakowe mundurki. Robert ma ten sam problem: jednego
dnia zakolegował się z dziewczynką, a następnego już nie wiedział która to
była, bo miała inną czapkę.
Głównym nauczycielem/wychowawcą klasy jest Mr.Olly, który ma do pomocy
jeszcze dwie panie – niektóre zajęcia odbywają się w grupkach po 4-5 osób, więc
pierwszaki są w pełni zaopiekowane. Poza tym są osobni nauczyciele od: wf-u,
muzyki, basenu, tajskiego, dodatkowego angielskiego i nie wiem czego tam
jeszcze, bo nie rozszyfrowaliśmy w pełni planu lekcji. Ja to w ogóle nie zawsze
rozumiem, co Mr. Olly do mnie mówi, bo to Walijczyk i jeszcze gada z szybkością
karabinu. Inna sprawa, że orłem z angielskiego też nigdy nie byłam ;) Robert po
dwóch dniach w szkole już zaczął poprawiać moją wymowę: mamo, nie mówi się
„triangle”, tylko „trajangl” (i tu słyszę, jak Mr. Olly przemawia ustami mego
syna z idealnym angielsko-walijskim akcentem).
Uczeń: wersja oficjalna i sportowa – zgadnijcie, którą lubi bardziej?
dobrze, ze rozróżniacie uczniów od nauczycieli
OdpowiedzUsuń