Message 77.
Filipiny cz.II
W Banaue
podziwialiśmy tarasy ryżowe, które są na liście Unesco i których uroku nie
oddają zdjęcia (choć bardzo się starałam). Jechaliśmy cały dzień, czasem droga była przysypana kamieniami i błotem,
które pospadały w trakcie niedawnych tajfunów, ale jakoś zawsze dało się
przejechać. Do czasu. Już pod wieczór, w Bontoc musieliśmy przekroczyć rzekę, ale most był niestety zamknięty, ponieważ tajfun naruszył konstrukcję.
Tzn. można było przejść pieszo, ale nie przejechać. Dodajmy, że był to jedyny
most na trasie.
No i super – jest
wyzwanie, jest przygoda! Zostaliśmy na noc w Bontoc, a w ramach atrakcji w
mieście nie było też prądu, o ciepłej wodzie nie wspominając. Dawno nie
widziałam, żeby Włodek był tak szczęśliwy ;) Podróżowanie jak za dawnych lat,
przed erą Robiego! Następnego dnia pożegnaliśmy naszego kierowcę, zostawiliśmy
mu bagaże, biorąc tylko najpotrzebniejsze rzeczy i piechotą ruszyliśmy na drugą
stronę rzeki. A stamtąd jeepneyem do Sagady – miasteczka w górach, które było
naszym celem.
Na miejscu byliśmy
jeszcze przed południem, więc prawie jakbyśmy zgodnie z planem obudzili się w
tamtejszym hotelu. Sagada jest trochę zapyziała, ale w sumie miła – taka górska
wiocha, rankiem i wieczorem przyjemnie chłodna. Główne atrakcje, to jaskinie i
wiszące trumny. Wedle tradycji, zawieszało się je na skałach, żeby dusza po
śmierci była bliżej nieba. Co poniektórzy starsi mieszkańcy wciąż mają taką ostatnią wolę, by zawiesić ich trumnę.
Następny punkt - jaskinia. Przewodnik ostrzegał, że będzie ślisko,
ale była to zdecydowanie najtrudniejsza jaskinia, jaką dotychczas zwiedzałam.
Miejscami trzeba było schodzić właściwie pionowo w dół. Strach budziły
błyszczące od ściekającej wody skały, po których nasz przewodnik kazał nam schodzić na bosaka. Wydawały się śliskie jak lód, a tymczasem okazało się, że
są szorstkie niczym papier ścierny i całkiem łatwo się po nich chodzi.
Ale wrażenie było przerażające. Robi miał chwile załamania, ja zresztą też, ale
ostatecznie dzielnie pokonaliśmy jaskinie. A wiele osób wycofuje się ponoć już na samym początku.
Z tej podziemnej
otchłani wyszliśmy niestety cali mokrzy i usmarowani błotem, a jak wspomniałam
– bagaże zostawiliśmy kierowcy, więc nie mieliśmy się za bardzo w co przebrać. Ale
co tam, przecież to nie bal.
Następnego dnia
wsiedliśmy w autobus i ruszyliśmy do Baguio, gdzie miał na nas czekać nasz
szofer. Droga przez góry była miejscami jeszcze ładniejsza, niż poprzednia, choć znów nie
obyło się bez transportowych przeszkód. Kolejny most był zarwany, musieliśmy
więc przekroczyć rzekę po takich małych wiszących mostkach i przesiąść się w
inny autobus, który czekał na drugim brzegu. Byliśmy jedynymi turystami i to
też miało swój niepowtarzalny smaczek.
W Baguio zgodnie z
planem spotkaliśmy się z kierowcą, obejrzeliśmy miasto, które
wydało nam się strasznie zatłoczone po sielankowych górach i następnego dnia
bladym świtem ruszyliśmy do Manili, żeby zdążyć na samolot do El Nido. Drogę
urozmaicał Robi, który co chwilę rzygał, bo poprzedniego dnia niechcący nakarmiliśmy
go jakimś lokalnym przysmakiem z dodatkiem ryżowego wina czy czegoś w tym rodzaju.
cdn…
nasz szofer |
droga |
po tajfunie |
momma to zakazana używka, którą wszyscy żują |
wiszące trumny |
w jaskini |
w tle pochód halloween'owy |
Baguio |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz