Filipiny cz.I
Półsemestralną
przerwę w szkole wykorzystaliśmy do granic możliwości zwiedzając Filipiny. Mieliśmy dziesięć dni - może trochę mało, żeby zobaczyć ten kraj rozsiany na tysiącach wysp, ale dla chcącego (Włodka) nic trudnego: spanie na urlopie to wszak strata czasu! Muszę jednak przyznać, że wycieczka była naprawdę zjawiskowa i wrażenia
wynagrodziły wszelkie niewygody.
Zaczęliśmy od stolicy
– Manili – która jest równie (a może nawet bardziej, choć trudno w to uwierzyć)
zatłoczona jak Bangkok. Jest nieco biedniej, ale za to zdumiewa perfekcyjny
angielski, nawet w najbardziej zapyziałych zakamarkach. Ponoć 90%
społeczeństwa biegle włada tym językiem, a reszta jako tako. To bardzo ułatwia podróżowanie,
choć dla równowagi są też elementy, które je z kolei mocno utrudniają – np.
tajfuny. Średnio 20 tajfunów rocznie uderza w Filipiny, więc kraj głównie
koncentruje się na usuwaniu szkód. Tuż przed naszym przyjazdem była taka dość
ciężka burza, czego skutki mogliśmy zaobserwować. Ale po kolei.
Najpierw Manila.
Miasto jest o tyle fajne, że ma całkiem ładną (jak na Azję) kolonialną starówkę,
co dla mnie (stęsknionej za Europą) było miłą architektoniczną
odskocznią od buddyjskiej sztuki sakralnej. Filipiny (dawna kolonia hiszpańska)
są bardzo mocno chrześcijańskie. Tak bardzo, że już od października zaczynają
szykować się do Bożego Narodzenia (choinki w pełnym rynsztunku mijaliśmy co i rusz). Nie
przeszkadza to w między czasie hucznie celebrować Halloween. Filipiny są też mocno
przesycone kulturą amerykańską (stąd ten świetny angielski), choć teraz się to
pewnie zmieni, bo w polityce nastąpił jakiś odwrót od USA na rzecz Chin. A tak w
ogóle, może przez hiszpańską przeszłość, Manila skojarzyła nam się z Hawaną.
Taki trochę podobny klimacik tu panuje.
Miasto jest wielkie,
a my zwiedziliśmy w sumie tylko część turystyczną, zabytkową. Jak już
wspomniałam, wydaje się być tu skromniej niż w BKK, ale nie wiem, jak
wygląda wypasiona dzielnica ekspatów (jeśli jest). Jest też mniej turystów niż
w Tajlandii, za to więcej bezdomnych i żebraków. Transport publiczny zapewniają
tzw. jeepneys – blaszane furgonetki, multikolorowe i staroświeckie z wyglądu.
Poza tym można przemieszczać się rowerem (lub motorkiem) z przyczepką z boku.
Mieliśmy tę przyjemność i było to dość traumatyczne przeżycie. Siedzi się w
takiej jakby puszce, szorując prawie tyłkiem po jezdni i ocierając niemalże o przejeżdżające auta, a do tego mając wszystkie rury
wydechowe idealnie na wysokości twarzy. Po wyjściu z puszki też w sumie ciężko
odetchnąć, bo w całej Manili śmierdzi jakoś tak dziwnie z kanalizacji.
Po jednym dniu w
stolicy ruszyliśmy na północ, w góry. Przestrzegano, że droga tam nie jest
łatwa, więc zdecydowaliśmy się wynająć auto z kierowcą. Był to bardzo miły
starszy pan, doświadczony kierowca i przewodnik. Na naszą czterodniową
wycieczkę wziął jeszcze swoją wnuczkę, bo nigdy nie była w górach i ruszyliśmy.
Jazda rzeczywiście nie była łatwa. Najpierw korki w Manili, potem za miastem na
drogach ludzie suszą sobie ryż, co jest zakazane, ale kogo to obchodzi. Pół
jezdni jest więc obsypane ryżem, auta starają się to wymijać, więc w sumie mają
jeden pas i tak trzeba lawirować między tym ryżem a ciężarówkami. A potem
zaczęły się kręte górskie drogi i piękne widoki.
cdn…
rower bambusowy |
"puszka" na kółkach (zmieściliśmy się tam w trójkę!) |
suszenie ryżu |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz