Message 78.
Filipiny cz.III
Po trudach i znojach nadszedł czas na relaks. Najpierw polecieliśmy na wyspę Palawan, słynącą z krystalicznej wody wokół. Do El Nido dolecieliśmy prywatnymi liniami (bo tylko takie tam latają), co miało swój urok: rozpieszczająca nas obsługa, na miejscu maleńkie lokalne lotnisko pośród buszu, śpiewające powitanie.
Samo El Nido nie
jest może szczególnie spektakularne, ale wypływa się stąd na morskie wycieczki
po okolicznych archipelagach i te wrażenia już zapierają dech. Popłynęliśmy motorówką,
razem z dwoma innymi parkami. Okoliczne wysepki wyróżniają się urwistymi
wapiennymi skałami, dzikimi plażami i cudnymi lagunami poukrywanymi gdzieś
pomiędzy. Czasem musieliśmy się przesiadać w kajaki, bo nie wszędzie nasza łódka
mogła wpłynąć. A czasem po prostu schodziliśmy do wody i przeciskaliśmy się
przez szczeliny, żeby odkryć sekretny cud natury. Woda faktycznie
przezroczysta, a właściwie przezroczyście szmaragdowa tak, że nie trzeba
nurkować, bo wszystko widać. Niemniej w planach był też snorkeling (pływanie z
rurką) i podwodne widoki nie ustępowały tym na powierzchni. Pływaliśmy na
pełnym morzu, z przewodnikiem. I z Robim! To był jego pierwszy raz, ale radził sobie
fenomenalnie. Właściwe, to on już pływa lepiej ode mnie, a z rurką to nawet dużo
lepiej. Ja nigdy nie mogłam opanować tej sztuki, ale na szczęście teraz mamy
rewelacyjne maski z Decathlonu – easybreath (polecam!!!) i snorkeling jest
łatwy, jak rurka z kremem. Nasze maski robiły furorę i wszyscy z naszej
wycieczki postanowili kupić sobie takie same. Robert miał jednak normalną rurkę
(jest jeszcze za mały na easy breathe) i żadnych problemów. Zasłużył się też
tym, że wypatrzył w morzu węża. To było tuż przy plaży, na której
odpoczywaliśmy i mieliśmy zorganizowany obiad. Wąż sobie pełzał po dnie, a nasz
przewodnik zapewniał, że nie jest to wąż agresywny. Ale za to jadowity i jak
ktoś by w niego wdepnął, to ukąsi, co może mieć poważne konsekwencje. A potem,
też tuż przy łódce, zauważyliśmy małego rekinka. „Ach, to tylko baby shark” –
uspokajał kapitan. No dobrze, ale w takim razie gdzie jest mama rekin??
Na szczęście się nie
pokazała, a my cali i zdrowi następnego dnia polecieliśmy na kolejną wyspę. Tym
razem Boracay, gdzie jest jedna z najpiękniejszych plaż świata – White Beach. Dostać
się tam nie jest wcale tak hop-siup. Najpierw musieliśmy polecieć z powrotem do
Manili, potem do Caticlan na wyspie Panay i dopiero stamtąd łódką na Boracay. Tym
razem była to taka tradycyjna filipińska łódź, z pływakami po obu stronach,
które pomagają utrzymać się na wzburzonych wodach Pacyfiku. Większość łodzi ma
takie stateczniki po bokach, co wygląda w sumie dość pokracznie i upodabnia je
do pewnych wodnych owadów – nartnik chyba się to coś nazywa.
Boracay jest już dość
mocno zatłoczone i obudowane hotelami, ale na szczęście nasz był nieco na uboczu,
zapewniając sielankowy nastrój. Plaża rzeczywiście całkiem całkiem, prawie jak
nad Bałtykiem :) Byczyliśmy się przez dwa pełne dni, kursując między plażą a
basenem i zajadając pysznymi rybami. Ale ile można…
Ferie się skończyły,
czas wracać do tajskiej rzeczywistości, czyli na domowy basen ;)
lotnisko w El Nido |
przez tą dziurkę musieliśmy się przecisnąć kajakiem |
plaża tylko dla nas |
Boracay |
słynna plaża |
gdzie by tu teraz pojechać... |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz