piątek, 24 lutego 2017

Message 88. 

Ferie „zimowe” upłynęły miło i intensywnie. Upłynęły jest tu bardzo dobrym słowem, ponieważ głównie spędziliśmy je na wodzie, w wodzie i pod wodą. W każdym razie z trudem przypominam sobie momenty, kiedy wszystko miałam suche.
Najpierw był weekend w parku narodowym Khao Sok. To dżungla z wielkim jeziorem, urozmaiconym dodatkowo wapiennymi formacjami skalnymi, stromymi klifami i oczywiście bujną roślinnością. Podstawową atrakcją są spartańskie warunki bytowania w tamtych rejonach. Tak więc spaliśmy w drewnianych chatkach na środku jeziora, gdzie prąd był tylko przez kilka godzin wieczorem. Poruszaliśmy się łódkami, które strasznie chlapały i z których wychodziło się, jak z basenu. Tylko po to, żeby połazić po dżungli, gdzie z kolei wszystko było w błocie, ewentualnie trzeba było przejść przez rzekę po szyję w wodzie. Celem wycieczki była jaskinia, której korytarze również były zalane wodą po pachy. Ot, i tak sobie wędrowaliśmy, Robert miał trochę dość, ale ogólnie dał radę. I nawet złapał pijawkę w rzece.
Zdjęć z tej eskapady za bardzo niestety nie mamy, bo aparaty by nie przeżyły. Musicie więc uwierzyć na słowo.
Później już było bardziej relaksacyjnie. Na jedną noc zatrzymaliśmy się w Khanom, gdzie udało nam się zobaczyć różowe delfiny. Z łódki oczywiście. Delfiny kręcą się tu dość blisko lądu, bo jest zakaz połowu ryb na kilometr od brzegu, więc mają co jeść i stosunkowo łatwo je wypatrzeć. Nie wyskakiwały z wody jakoś spektakularnie, ale coś tam udało się dojrzeć, więc satysfakcja jest. Następnie popłynęliśmy (znowu łódka) na Koh Pha-Ngan: wyspę znaną głównie z imprez przy pełni księżyca (full moon party) i okupowaną przez młodzież, więc czuliśmy się trochę emerycko. Dotarliśmy tam dzień po pełni, więc wokół snuły się tylko takie niedobitki minionej nocy. My zamiast na imprezki, ruszyliśmy na snorkeling, czyli kolejną wyprawę łodzią. Tym razem była to taka całkiem spora motorówka, która obwiozła nas po Ang Thong, czyli morskim parku narodowym. Atrakcje, to ładne widoki, snorkeling, kajaki i wspinaczka na punkty widokowe. Choć w naszym przypadku największym przeżyciem była chyba droga powrotna. Morze się rozhulało i łódź skakała po falach jak dzika. Po naszych wcześniejszych przygodach, nie byłam aż tak mocno tym zestresowana, ale większość uczestników naszej wycieczki miała nietęgie miny, a dwie młode Niemki (typowe bywalczynie full moon parties) nawet rozbeczały się ze strachu. W każdym razie jakoś szczęśliwie dopłynęliśmy. 
I na koniec – Koh Tao. Postanowiliśmy jeszcze raz odwiedzić wyspę, która na początku grudnia była taka niedostępna przez deszcze, sztormy i wichury (pamiętacie opowieść o strasznym weekendzie?). Tym razem się udało i Koh Tao awansowało w moim rankingu na najpiękniejszą wyspę Tajlandii. Na pewno duża w tym zasługa miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. To ten sam hotel, co poprzednim razem, ale w pełnym słońcu całe otoczenie robi jeszcze wspanialsze wrażenie. Ośrodek (Sai Deang Resort) położony jest w malowniczej zatoczce o stromych brzegach, co wiąże się z ciągłym kursowaniem góra-dół pomiędzy domkami, recepcją, restauracją, basenem i plażą. My zajmowaliśmy drugie piętro domku na plaży, z cudownym widokiem na morze prosto z łóżka. Tuż przy plaży była rafa koralowa, więc nie trzeba było nigdzie daleko wypływać na snorkeling. Mieliśmy niebywałe szczęście, bo udało nam się zobaczyć wielkiego żółwia morskiego! Jeszcze takiego nie spotkałam, nawet gdzieś tam hen na pełnym morzu, a tu proszę – prawie pod domem :)
Zaraz obok Koh Tao jest jeszcze mała wysepka Nang Yuan – składająca się właściwie z dwóch wysp połączonych laguną. Śliczne widoki, krystalicznie turkusowa woda, tylko trochę za dużo ludzi… Ale i tak było pięknie!

Najchętniej bym jeszcze nie raz wróciła na Koh Tao, ale musimy trochę przyspieszyć i zobaczyć wszystko, czego jeszcze nie zdążyliśmy w Tajlandii. Mamy czas do czerwca, a potem… też będzie miło i wakacyjnie, choć już nie tak egzotycznie. Tak, tak, dobrze rozumiecie – szykują się zmiany i przeprowadzka. Dokąd? O tym już niebawem… ;)













delfiny pod mostem


fish spa



znajdź kraba 
































czwartek, 9 lutego 2017

Message 87. 

Nic specjalnego się nie dzieje, ale obowiązki wzywają i trzeba aktualizować bloga. A więc!
Ja sobie dalej szyje intensywnie i spędzam całe dnie w sklepach z materiałami. Na razie co prawda głównie robię to, co w programie kursu, ale obkupiłam się już w różne książki z wykrojami i dojrzewam, by uszyć wreszcie coś samodzielnie wg profesjonalnego wykroju. Wezmę się za to po feriach, które właśnie się zaczynają. Dziś zaraz po szkole ruszamy na kolejną wycieczkę po Tajlandii. Tydzień przerwy w nauce Roba trzeba wykorzystać. Co prawda, jak już wielokrotnie wspominałam, on ma głównie przerwy w tej szkole, albo jakieś inne atrakcje. Wczoraj na przykład był Dzień Sportu i wszystkie dzieciaki zamiast lekcji przez pół dnia rywalizowały w rozmaitych konkurencjach. Cała szkoła jest podzielona na cztery drużyny, tzw. house’y, które przez cały rok zdobywają punkty w różnych dziedzinach i walczą o palmę pierwszeństwa. Robert jest w drużynie YOM ( czerwone t-shirty ) i wczoraj – ścigając się, skacząc, itp. zdobywał właśnie punkty dla Yom’ów. Dziś po południu jest dopiero ogłoszenie wyników, więc nie wiem jak wypadli, ale Robi trochę punktów uskładał wygrywając np. sprint albo zajmując trzecie miejsce na długi dystans. Rodzice oczywiście kibicowali, a co poniektórzy porobili piękne zdjęcia, których kilka tu wrzucam. Jeden tatuś przyniósł obiektyw, którego nie byłam w stanie podnieść – używa go do robienia zdjęć na Formule 1.
Wczoraj w ogóle było sporo atrakcji, bo wieczorem jedna z koleżanek świętowała urodziny. Wybrałyśmy się do knajpy, gdzieś ponad dachami Bangkoku z pięknym widokiem na zakorkowane miasto o  22 w nocy. A potem część jeszcze poszła do kina na kolejną odsłonę Mr. Greya. Śmiesznie, bo niektóre chyba nie wiedziały, co to za film i ponoć były w ciężkim szoku. Ja odpuściłam sobie seans z panem Greyem, na rzecz równie upojnego wieczoru z walizką. Na szczęście tutaj pakowanie to pikuś – pogoda wiadoma, nie trzeba szykować ubrań na wszelkie możliwe kaprysy aury. Zima chyba już się definitywnie skończyła i znowu gorąco przez całą dobę. Na dobrą sprawę wcale nie było zimy, czasem tylko w nocy temperatura spadła poniżej 25 stopni. W zeszłym roku jednak bywało chłodniej, choć też nie za często. Tak, pogoda jest tu dość jednostajna, co sporo rzeczy ułatwia. Ostatnio znalazłam sobie też wymarzony sport przy tych temperaturach: aqua-biking. Pedałuje się na rowerku stacjonarnym, który stoi w basenie. Męczysz się, spalasz kalorie i poskramiasz celulit, a przy tym się nie pocisz. Oczywiście można też po prostu pływać z podobnym skutkiem jak mniemam;) Ale ja tymczasem wkręciłam się w rowery. Zaprzestałam natomiast tajskiego boksu, bo jednak jestem zbyt wielką pacyfistką, żeby się bić. To tyle, lecę domykać walizę!


Moje wyroby: 

fot.Robert

fot. Robert
 Dzień Sportu:







sport w wielkim mieście