środa, 30 września 2015

sobota, 26 września 2015

Message 8.

To nasz domowy Tuk Tuk - nr 1 wśród wszystkich blokowych atrakcji. Odwozi, przywozi, wystarczy zadzwonić i zaraz jest na parkingu pod Emporium. Uwielbiam tego pana! 
(dwóch pozostałych również ;)

piątek, 25 września 2015

Message 7.

Późnym rankiem trafiłam na Khlongtoei Market – ogromny bazar, blisko (ale bez przesady) naszego domu. Uff, robi wrażenie. Co wrażliwszych wegetarian raczej bym tu nie zaprosiła, ale reszta – powinna zobaczyć, czym się zajada w restauracjach. To ponoć jeden z największych targów spożywczych w mieście, taki „brzuch Bankgkoku”. Zaczyna się od mięs wszelakich, często jeszcze żywych i opierzonych, ale w tej części się nie rozglądałam za bardzo i przemknęłam na jednym wdechu. Były też ryby (choć już chyba końcówka, za późno przyszłam). Niektóre niestety w konwulsjach powypadały z koszyków i wiły się gdzieś pod nogami. W ogóle należy tu przychodzić w kaloszach, a nie japonkach, bo na ziemi jest mokra breja i już nawet nie wnikałam, co w niej pływa. Część owocowo-warzywna jest znacznie milsza i zachwycająca wizualnie. Cała ta obfitość dóbr wszelakich jest poukładana jakoś tak kolorami, tworząc soczysty patchwork. Między straganami śmigają motorki, wózki i tuk tuki, biznes się kręci, więc i ja się kręciłam z aparatem, trochę im chyba przeszkadzając. Byłam pewnie jedyną turystką na tym bazarze. Zresztą, jaka ze mnie turystka – przecież tu mieszkam! Następnym razem kupię kurę na rosół ;)

Tu trochę zdjęć z bazaru, ale obraz, to tylko namiastka wrażeń. Nobla temu, kto wymyśli fotografię zapachową! 


















czwartek, 24 września 2015

Message 6.

Postanowiliśmy się uczyć tajskiego. Włodek ma lekcje w pracy. Dokładnie to miał jedną i nauczył się głównie mówić: fon tock mak mak, tzn. wielka ulewa. Wbrew pozorom, to bardzo przydatny zwrot, bo leje często i obficie, można więc miło zagaić pogawędkę. Gorzej z jej rozwinięciem... ;)
Ja zaś postanowiłam zapisać się do jakiejś szkoły tajskiego, których jest tu sporo i znalezienie odpowiedniej, w miarę blisko domu nie było problemem. W internecie. Bo na żywo już gorzej. Choć miałam mapkę i adres, w pewnym momencie byłam już bliska poddania się, przemierzając tę samą ulicę wte i wewte w poszukiwaniu właściwego skrętu. Trzeba wiedzieć, że w tym mieście siatka ulic nie jest żadną siatką, tylko kłębowiskiem dróg, które nijak się nie łączą między sobą. Żeby przejść z jednej na drugą trzeba przemierzać kilometry do głównej ulicy albo znać tajne przejścia między blokami. Poza tym Tajowie muszą mieć bardzo wysokie mniemanie o nas, obcokrajowcach i naszej orientacji w obcym terenie. Po drodze do szkoły nie było nawet złamanej strzałki czy innego szyldu naprowadzającego. Nie myślcie, że nie pytałam, nie pokazywałam palcem na mapie itp. W końcu jakoś trafiłam i umówiłam się na lekcję próbną.

Lekcja już się odbyła. Tylko ja i pani nauczycielka tajska. Nie nauczyłam się ani jak jest ulewa, ani nawet mżawka, bo cała godzina upłynęła na prawidłowej wymowie tajskich zgłosek i tonów. Z moim słuchem, to trochę strata czasu raczej. Poza tym, jak się dowiedziałam, Tajowie mają "leniwy język": nie chce im się wymawiać końcówek, różne słowa wymawiają tak samo i generalnie trzeba się orientować z kontekstu zdania. Oni - jak nas słuchają - też się bardziej domyślają co chcieliśmy powiedzieć i to jest ok. Nikt nie oczekuje, że powiemy coś dobrze. Nie należy się też przejmować, gdy będą się na mnie (mówiącą po tajsku) patrzeć z przerażeniem i odpowiadać dopiero po chwili namysłu. Nie, że chcą mnie zbyć. Podobno najpierw są w szoku, że białas w ogóle coś mówi po tajsku, potem muszą się domyśleć, co właściwie powiedział, więc to trochę trwa zanim odpowiedzą. Czekają mnie więc długie leniwe rozmowy... Jeśli stworzy się grupa, do której będę mogła dołączyć. Oby. Nie chce mi się szukać nowej szkoły! 

notatki z naszych lekcji 

wtorek, 22 września 2015

Message 5.

Tym razem nie tyle „message”, co „massage”. Wreszcie się wybrałam na osławiony tu foot massage. Salony masażu są dosłownie wszędzie i weszłam po prostu do jednego z nich, wracając ze szkoły do domu. Zdecydowanie był to dobry strzał! Salon - tak na oko - z lat 70. (więc z tradycjami), wraz ze mną masowało się jeszcze z kilkanaście osób, w tym miejscowi (najlepsza rekomendacja). Jakbyście nie wiedzieli, to pojęcie „foot” oznacza tu całe ciało, masaż trwa godzinę i kosztuje ok. 25 zł (plus w pełni zasłużony napiwek).
Drobna Tajka wymasowała mnie od stóp po czubek głowy. Trochę łaskotało, czasem zabolało, czasem zatrzeszczały kości, ale ogólnie było bosko! Byłam przekonana, że idę tylko na masaż stóp, a tymczasem po bardzo dokładnym wymasowaniu moich nóg aż po uda, kazano mi przejść z wygodnego fotela na mały stołeczek i pani zaczęła się znęcać nad górą. Zaangażowała się w to całą sobą, masując mnie rękami, łokciami, a w pewnym momencie zawisła mi nawet na plecach. Przy stopach używała jeszcze takiego małego drewnianego patyczka, którym kłuła, łaskotała i tak jakby szlifowała poszczególne palce. Wszystko to było bardzo odprężające, do tego
w pozycji półleżącej (nogi), nic więc dziwnego, że jeden skośnooki pan koło mnie smacznie sobie pochrapywał.

Ja byłam zbyt podekscytowana, żeby się zdrzemnąć, ale następnym razem czemu nie. Bo oczywiście wybieram się tu znowu i mam zamiar przetestować inne punkty z oferty. Np. „Fish spa”.     

niedziela, 20 września 2015

Message 4.

Cały czas jesteśmy w trakcie organizowania się w nowej rzeczywistości, zakupów do domu i rozpoznawania asortymentu w sklepach. Choć tak naprawdę ważniejsza jest oferta w knajpach. Jemy głównie na mieście, bo: jest smaczniej, taniej i wygodniej niż w domu. Pomijając już to wszystko, na razie nawet nie mam jak i na czym gotować, ponieważ nasz główny bagaż cały czas gdzieś dryfuje po oceanach. Wysłaliśmy kontener statkiem (za pośrednictwem firmy przeprowadzkowej) i już prawie dwa miesiące do nas płynie. W związku z tym cały czas bardziej koczujemy, niż mieszkamy, a wycieczki uskuteczniamy głównie do Ikei zamiast w stronę królewskich pałaców i buddyjskich świątyń. Ale myślę, że tajskie centra handlowe są jak najbardziej godne uwagi. To molochy, jakich jeszcze nigdzie nie widziałam. I można tam znaleźć dosłownie wszystko. Różnią się oczywiście stopniem wypasu. Koło nas, w tym ekskluzywnym Emporium, są jeszcze bardziej ekskluzywne delikatesy Gourmet Market, gdzie można kupić produkty ze wszystkich stron świata. Znaleźliśmy nawet nasze ulubione musli Sante - cztery razy droższe niż w Polsce. W naszej „dzielnicy luksusu” są głównie stety/niestety sklepy dla ekspatów: jest duży wybór, ale ceny też duże. Wystarczy jednak wybrać się na zakupy kilka ulic dalej i już natrafiamy na przyjazne Big C, a tam z kolei „wszystko po 2 zł”. Wraz ze spadkiem cen, spada też ilość angielskich napisów na opakowaniu, przez co zakupom towarzyszy miły element zaskoczenia. I nawet wyprawa do Tesco jest swoistą przygodą. Dziś np. była dostawa świeżych żółwi.
Nie odwiedziliśmy jeszcze żadnego bazaru, a dopiero tam – jak słyszałam – jest zakupowa orgia. Jeśli nie stanę się tu zakupoholiczką, będzie to świadczyć o mojej wyjątkowej sile charakteru albo wrodzonej oszczędności. Szanse mam więc nikłe.  

Tymczasem, pora na obiad




Message 3.

Szkoła Robiego, to jak na razie nasze największe przeżycie (jak na nadopiekuńczą matkę przystało). To szkoła międzynarodowa, o dumnej nazwie St. Andrews (na cześć dziadka, a jakże!). Jako pięciolatek z czerwca, Robi trafił do pierwszej klasy. Pierwszego dnia odstawił mały bunt i absolutnie nie chciał tam zostać. Na szczęście pozwolono mi zostać razem z nim i jakoś się oswoił z nową sytuacją. A była ona naprawdę nieciekawa. Przyszedł jako „nowy” do zgranej grupy, bez angielskiego, był śpiący na maxa i rozstrojony, bo raptem od dwóch dni funkcjonował w obcym, egzotycznym kraju i innej strefie czasowej, co o 8.00 rano daje się mocno odczuć. Sama bym dostała histerii.
Nie ma jednak tego złego… Dzięki temu posiedziałam sobie na lekcji, posłuchałam i pozazdrościłam synowi jego nowej szkoły. Zresztą on sam chyba szybko się zorientował, że byłby głupi, gdyby stąd uciekł. Następnego dnia już bez problemu został, nie chciał tylko pływać na basenie.
To już niby pierwsza klasa, ale dość wyluzowana. Podczas lekcji dzieciaki nie siedzą w ławkach, tylko na podłodze, ewentualnie przy stolikach jak jest pisanie/rysowanie. Lekcja geometrii (na którą się załapałam) była multimedialna, z wykorzystaniem krótkich filmików i piosenek puszczanych na ekran z laptopa. Dzieciaki mają kącik do zabawy i gdy jedni ćwiczą pisanie, inni tworzą budowle z klocków, a jeszcze inni mają do zabawy iPady – to są ulubione zajęcia z nowych technologii ;)
W klasie Robiego jest 15 dzieci, w tym tylko dwie dziewczyny. Przeważają Azjaci, białasów jest może ze czterech. Ciężko mi te dzieci odróżnić, tym bardziej, że wszystkie mają jednakowe mundurki. Robert ma ten sam problem: jednego dnia zakolegował się z dziewczynką, a następnego już nie wiedział która to była, bo miała inną czapkę.   
Głównym nauczycielem/wychowawcą klasy jest Mr.Olly, który ma do pomocy jeszcze dwie panie – niektóre zajęcia odbywają się w grupkach po 4-5 osób, więc pierwszaki są w pełni zaopiekowane. Poza tym są osobni nauczyciele od: wf-u, muzyki, basenu, tajskiego, dodatkowego angielskiego i nie wiem czego tam jeszcze, bo nie rozszyfrowaliśmy w pełni planu lekcji. Ja to w ogóle nie zawsze rozumiem, co Mr. Olly do mnie mówi, bo to Walijczyk i jeszcze gada z szybkością karabinu. Inna sprawa, że orłem z angielskiego też nigdy nie byłam ;) Robert po dwóch dniach w szkole już zaczął poprawiać moją wymowę: mamo, nie mówi się „triangle”, tylko „trajangl” (i tu słyszę, jak Mr. Olly przemawia ustami mego syna z idealnym angielsko-walijskim akcentem). 



Uczeń: wersja oficjalna i sportowa – zgadnijcie, którą lubi bardziej? 



Message 2.


Trochę o pogodzie. Trwa właśnie w najlepsze pora deszczowa, więc głównie pada. Dzięki temu nie jest aż tak gorąco. Poza tym życie toczy się tu głównie w klimie, więc nawet można zmarznąć od czasu do czasu. W sklepach jesienno-zimowe kolekcje, a wczoraj trafiłam gdzieś na olbrzymi wybór ciepłych, wełnianych rękawiczek!! I wcale nie były przecenione, choć temperatura non stop oscyluje tu w granicach +300C. Ale przecież nadchodzi zima… 

Message 1.

Początkowo wydawało mi się, że ta strona powinna trafić do kategorii „blogi podróżnicze”, ale… tylko mi się wydawało. Jesteśmy tu tydzień i jak dotąd z miejsc, które wywołują dreszcz emocji u prawdziwych podróżników, widzieliśmy tylko lotnisko. Zapowiada się więc raczej blogo-nowela o rutynie dnia powszedniego (nie mylić z błogą nowelą).
Powoli wkręcamy się w rytm Bangkoku. Ten pierwszy tydzień zdominowała szkoła Roba i rozpoznanie najbliższej okolicy. Gdzie są sklepy, knajpy, salony masażu i dostęp do wifi - w domu wciąż jeszcze nie mamy:-/ A dopiero dziś odkryłam, że w blokowym lobby jest dostęp do netu. Nasz dom jest trochę jak hotel. Nazywa się Queen’s Park View (większość budynków ma tu swoje imiona), ma 17 pięter i ginie w tłumie okolicznych wieżowców. Mamy recepcję, wspomniane już lobby, basen, siłownię, saunę, a nawet blokowego tuk tuka z szoferem, który podwozi do stacji BTS. To ok. 400 m, ale jak: pada, jest upał, jesteśmy spóźnieni (czyli praktycznie zawsze), to tuk tuk się bardzo przydaje.
BTS, to takie metro, tyle że na powierzchni, a nawet nad powierzchnią - stąd nazwa Skytrain. „Przefruwa” nad korkami i w ok. 20 min dowozi nas do szkoły, która mieści się na przedmieściach BKK. My mieszkamy bardziej w centrum (stacja Phrom Phong), w dzielnicy biznesowo-handlowej trochę. Ale w sumie to nie wiem, bo innych dzielnic jeszcze nie znam, więc brak mi odniesienia. Atrakcją okolicy są dwa wielkie i snobistyczne centra handlowe (Emporium i EM Quartier), a w nich m.in.: Prada, Tiffany, Cartier…, ale też H&M i McDonald’s. Dla mnie hitem „na dzielnicy” jest jednak Benjasiri Park. Zielony teren, z boiskami, placami zabaw, jeziorkiem pośrodku. Dookoła parku spocone tłumy uprawiają jogging, wzbudzając we mnie poczucie winy. Może kiedyś dołączę. W tle widać gąszcz drapaczy chmur i jest prawie jak w Central Parku na Manhattanie. W tym wypadku „prawie” robi naprawdę wielką różnicę, bo po pierwsze nasz park jest z tysiąc razy mniejszy, a po drugie – nigdy nie byłam w Nowym Jorku ;-)

Widok z balkonu