Message 62.
Wiecie gdzie leży
Brunei? Ja (też) do niedawana nie wiedziałam. Byłam za to święcie przekonana,
że Bali to osobny kraj. Ale ponieważ podróże kształcą, to po ostatnim weekendzie
znów jestem trochę mądrzejsza, ponieważ spędziliśmy go w Brunei właśnie.
To małe państewko leży
sobie na wyspie Borneo, wszędzie dookoła graniczy z Malezją, a od
północy ma dostęp do Morza Południowochińskiego i nieprzebranych skarbów tam
ukrytych, a dokładnie ropy. Brunei jest więc bardzo bogate. Tzn. przede
wszystkim bogaty jest sułtan, który rządzi niepodzielnie, ale też dba o
poddanych, bo wszyscy są szczęśliwi, mają po kilka samochodów i nie płacą
podatków. Benzyna jest tania (ok. 1,20zł/l), a diesel to już w ogóle (80 gr)! Nie
trzeba oszczędzać energii i nawet w hotelu jest prośba, żeby wychodząc nie
wyłączać klimy, to pokój w tym czasie się przyjemnie schłodzi i wszyscy będą jeszcze
bardziej zadowoleni. Jedynym minusem tej sielanki dla co poniektórych może być
brak alkoholu. Brunei, to kraj bardzo religijny, muzułmański i żadnych używek
typu alkohol czy papierosy tu nie znajdziesz. A za narkotyki jest od razu kara
śmierci, o czym przyjezdni są uprzejmie informowani już w samolocie. Co do
alkoholu, to obcokrajowcy mogą wwieźć sobie po 2 litry na głowę. Tak też
uczyniliśmy, zaopatrując się profilaktycznie w butelczynę rumu. Ale ile było
potem wypełniania papierków, specjalnych druków, deklaracji itp na granicy, to
głowa mała. Już lepiej się przemęczyć kilka dni bez procentów. Co do religii
jeszcze, to większość kobiet chodzi w zawojach na głowie, ale nie wszystkie. I
od turystek też jakoś specjalnie się nie wymaga zakrywania wszystkiego, choć oczywiście
jakieś minimum przyzwoitości obowiązuje, więc nie paradowałam nadmiernie rozgogolona.
Chcąc zwiedzić meczet, musieliśmy natomiast przywdziać (oboje) długie czarne
szaty, i tyle. Stolica Brunei, w której
się zatrzymaliśmy, ma łatwą do zapamiętania nazwę Bandar Seri Begawan, liczy
sobie ok. 100 tys. mieszkańców, jest czysta, schludna i pusta. Na ulicach nie ma
prawie ruchu, nie ma ludzi, za to co chwila są światła, przejścia dla pieszych, chodniki
i kosze na śmieci! Po Bangkoku wywołało to w nas rodzaj wstrząsu. O tym, jak
wielki był to szok, najlepiej świadczy fakt, że początkowo Bandar Seri Begawan
skojarzyło mi się z Warszawą (czysto, spokojnie, nie ma tłoku!!!). Potem jednak
uznałam, że bliżej mu do Płocka, tudzież Reykjaviku – pomijając klimat rzecz
jasna.
W Brunei spędziliśmy
w sumie dwa dni i - zważywszy na gabaryty tego kraju oraz to, że (wyćwiczeni
przez Włodka) w podróży właściwie nie potrzebujemy odpoczynku – tyle czasu w
zupełności wystarczy.
Pierwszego dnia
podziwialiśmy tutejszą dżunglę, która jest naprawdę imponująca. Ponieważ sułtan
śpi na ropie, nic więcej nie trzeba robić, tylko ją wydobywać. Nie trzeba
wycinać drzew pod uprawę, lasy mogą sobie więc rosnąć bujnie i cieszyć oko, choć
nie wszystkich. Turyści dopuszczani są tylko w wydzielone miejsca dżungli, jak
Ulu Temburong National Park. Trzeba tam dopłynąć – najpierw speed boat’em,
przez zatokę i szeroką krętą rzekę, a potem małą łódeczką przez jeden z jej wartkich
dopływów. Brzegi porasta dziki gąszcz, gdzie niegdzie ktoś mieszka, na
zakrętach łódka w przechyle sięga burtą wody - super wrażenia! W samej
dżungli z kolei zaliczyliśmy moją ulubioną atrakcję, czyli canopy walkway – spacer po mostkach zawieszonych na poziomie koron
drzew. Te tutaj były naprawdę wysoko, jakieś 60 m nad ziemią i trzeba się było
na nie wspiąć po stromych, stalowych drabinkach. Cała konstrukcja jest bardzo
starannie zabezpieczona, więc Robi bez problemu dał radę i absolutnie na nic go
nie narażaliśmy - jakby ktoś miał wątpliwości ;). W dżungli niestety nie było
żadnych zwierząt, przynajmniej na naszym szlaku, ale ponieważ w Brunei prawie w
ogóle nikogo nie ma, więc jakoś specjalnie mnie to nie rozczarowało.
Drugi dzień przeznaczyliśmy
na zwiedzanie stolicy. Główną atrakcją jest tu tzw. water village, czyli
dzielnica domków na wodzie, bodaj największa w regionie, a może i na świecie.
Bo tak w ogóle, BSB nazywane jest ponoć „Wenecją Wschodu” (ale chyba tylko
przez tych, którzy nigdy nie byli w Płocku…). Znowu więc sobie popływaliśmy łódką
pośród tych domostw – jest część starsza, taka slumsowata oraz część nowa, coś
jak nasze nowoczesne osiedla, tyle że zbudowane na palach na wodzie. W ramach
wycieczki było jeszcze oglądanie małp z gatunku Proboscis, żyjących tylko na
Borneo i mających śmieszne długie nosy. Popłynęliśmy gdzieś za miasto, gdzie
brzegi rzeki porastały dorodne mangrowce ze złowrogo porozcapierzanymi korzeniami.
Tam miały być te małpy, ale oczywiście ich nie było widać. Nasz sternik
i zarazem przewodnik był jednak nieugięty i koniecznie chciał nam je pokazać.
Pływaliśmy więc po tych chaszczach i jakiś zapyziałych kanałkach, wypatrując i
nawołując nosaczy, ale niewiele z tego wyszło. Gdzieś coś z daleka tylko... Jak dla
mnie, spokojnie mogliśmy sobie darować to polowanie. Co gorsza, nasz
niespełniony przyrodnik, był przy okazji dość słaby w manewrowaniu łódką.
Ochoczo wpływał w wąskie przesmyki, a potem nijak nie potrafił się wycofać i
albo przywalaliśmy w nabrzeże, albo klinowaliśmy się w poprzek kanału. Wreszcie,
po blisko dwóch godzinach koleś się poddał i stwierdził, że małp nie ma, bo
jest zbyt gorąco. No żesz… Mogłam mu to powiedzieć już na samym początku! Wróciliśmy
do miasta, a małpkę-maskotkę sobie kupiłam w sklepie z pamiątkami.
Na pamiątkę jeszcze trochę zdjęć poniżej. A jeśli będziecie w okolicy i zmęczy
was azjatycki zgiełk, tłok, brud i karaluchy – to Brunei w ramach relaksu jest idealne!
|
wielka pustka |
|
wielebny Włodek z rodziną |
|
polski akcent |
|
jak siostry |