niedziela, 25 października 2015

Message 20. 

Jako wzorowi obywatele byliśmy dziś w polskiej ambasadzie - zgadnijcie po co? 



Obwód Głosowania nr 192 obejmował terytorium: Królestwa Tajlandii, Republiki Związku Mjanmy, Królestwa Kambodży oraz Ludowo-Demokratycznej Republiki Laosu. Ale tłumów jakoś nie było... 


Idąc za ciosem, chcieliśmy pójść do Kościoła, ale nie znaleźliśmy, w przeciwieństwie do licznych świątyń buddyjskich. Weszliśmy na Złotą Górę, przepłynęliśmy się łódką (takim tramwajem wodnym) i doceniliśmy fakt, że nie mieszkamy przy rzece. Pokręciliśmy się trochę po zapyziałych zakamarkach miasta i doszliśmy na Khao San - ulubioną ulicę backpackersów. Jest cała obsadzona straganami, sklepikami, barami i przy okazji dowiodłam, że umiem się już całkiem nieźle targować po tajsku. 




Nie spać! Zwiedzać! 



Tu też mają Most Świętokrzyski ;) 



















środa, 21 października 2015

Message 19.

Wczoraj (21.10) pierwszy Decathlon w Tajlandii oficjalnie otworzył swe podwoje i tym samym misja Włodka tutaj wkroczyła w nowy etap. Byliśmy i świętowaliśmy, niczym jedna wielka niebieska rodzina (brzmi nieco sekciarsko, ale było naprawdę świetnie).  

Przy okazji okazało się, że Robert ma zadatki do pracy w controllingu – chodził po sklepie i wypatrywał rozmaite niedociągnięcia. Poza tym uparcie odmawiał pozowania do zdjęć – nie wiem, czy jeszcze kiedyś nas zaproszą. Włodas, zamiast wznosić toasty, solidarnie wspierał dział kas i jakoś bez większego bólu pierwsze transakcje zostały przepchnięte. Wcześniej, bladym świtem, sklep pobłogosławili buddyjscy mnisi, także wszystko powinno być ok :) 












     

poniedziałek, 19 października 2015

Message 18.

Czy wiecie, że… w Tajlandii wszyscy mają ksywki, nadane zwykle zaraz po urodzeniu przez rodziców? Oficjalne imiona wybiera się ze specjalnych ksiąg (czy też kalendarzy), w zależności od dnia urodzin i innych znaków na niebie i ziemi, co ma zapewnić wszelką pomyślność w przyszłości. Ale one są używane potem tylko oficjalnie, w dokumentach itp. Na co dzień, również w pracy, wszyscy posługują się swoimi przezwiskami. Swego czasu popularne były ponoć: Ferrari, Honda, BMW. Rzadziej pewnie Polonez ;)
Dzień tygodnia, w jakim się urodziliśmy, też ma znaczenie i określa nasz kolor szczęścia. Stąd np. kolorem króla Tajlandii jest żółty, bo urodził się w poniedziałek. Sprawdźcie sobie swój kolor i wymieńcie garderobę!

poniedziałek – żółty
wtorek – różowy
środa- zielony
czwartek – pomarańczowy
piątek – niebieski
sobota – fioletowy
niedziela – czerwony 


Portret króla w naszym bloku 

piątek, 16 października 2015

Message 17.

Dziś w szkole był Super Hero Day. Dzieci miały się przebrać za ulubionych super bohaterów. Robert więc się przebrał za siebie. hmm…


wtorek, 13 października 2015

Message 16.

Uwielbiam okolicę, w której mieszkamy. Okazuje się, że całkiem przypadkiem wybraliśmy chyba najlepsze miejsce w Bangkoku (ok, zbyt wiele jeszcze tego miasta nie widziałam, ale co mi szkodzi się cieszyć?).
Wspominałam już, że mamy park pod domem. To niesamowite miejsce, które ożywia się po zmroku. Odkryłam to dopiero niedawno - wcześniej jakoś nie przyszło nam do głowy, żeby tam chodzić po ciemku. Choć jest to całkiem logiczne, zważywszy na tutejszy klimat i na to, że ciemno się zaczyna robić już ok. 18.00. Pewnego dnia, jak upał zelżał, wybraliśmy się zatem z Robim, moją hinduską koleżanką i jej synkiem Prathanem do parku, a tam… jedna wielka sportowa impreza! Kilkadziesiąt (jeśli nie kilkaset) osób ćwiczy wspólnie przy muzyce (taki aerobik). Druga setka biega dookoła. Na boiskach wokół rozgrywane są mecze w kosza, siatkę i siatko-nogę (tajska specjalność, gra się rattanową piłeczką). Skaterzy do upadłego ćwiczą swoje triki, inni szlifują formę na różnych przyrządach gimnastycznych porozstawianych po całym parku. Jeszcze jest grupa zapaleńców, która wykonuje jakiś dziwny „taniec z szablami” (takie jakby tai chi, tylko z długimi mieczami). I co poniektórzy trenują sport narodowy, czyli badmintona, ale po zmroku nie jest łatwo trafić w lotkę. Oczywiście w parku są latarnie, ale jednak panuje miły półmrok. Miły jak miły – Robert jak kopnął piłkę w krzaki, to już jej niestety nie znalazł. Ale za to trafiliśmy na ślimaka wielkości małego kotka. Nie przesadzam!!
I tak jest tu everyday. „Biegać, skakać, latać, pływać – w tańcu, w ruchu wypoczywać!”. Najfajniej, jak o 18.00 grają hymn i całe to towarzystwo na chwilę zamiera w bezruchu. Taka stopklatka z olimpiady :)
Biegamy teraz do parku prawie codziennie. Ja na aerobik, Robi z hulajnogą do skateparku, Włodas niestety jeszcze w tym czasie pracuje. Po półgodzinie podskakiwania można mnie wyżymać, bo choć słońca nie ma, to jednak nadal jest dość ciepło. Wczoraj było śmiesznie, bo zajęcia prowadził chyba „lady boy” (trzecia płeć, czyli ni kobieta, ni facet). Stałam daleko, ale jednak co nieco widziałam i to była zdecydowanie dziewczyna. Ale jak się odezwała przez mikrofon potężnym barytonem… Na nikim (oprócz mnie) nie zrobiło to jednak wrażenia, bo w Tajlandii takie osoby spotyka się dość często. W pociągu na przykład często widuję chłopaków ubranych, uczesanych i umalowanych jak dziewczyny, ale jednak o zdecydowanie męskich rysach. Pewnie są też bardziej „przerobieni”, tylko tych trudniej rozpoznać.
Ale wracając do naszego parku, to naprawdę może zaimponować sportowy duch w narodzie. I to niezależnie od dostępnej infrastruktury. Włodek wracając wczoraj z pracy widział, jak liczna grupa ćwiczyła wspólnie na parkingu przy Tesco. Można? Można! 


Zdjęcia słabe, bo o zmierzchu. Poza tym ja tam chodzę ćwiczyć, nie pstrykać ;) 






poniedziałek, 12 października 2015

Message 15.

Mija miesiąc odkąd tu zjechaliśmy. Zleciało migiem i zaczynam się zastanawiać, czy dwa lata to jednak nie za krótko… (spoko Mama - to żart!).
Co się działo przez ten miesiąc? Mniej więcej wiecie, ale każdy jubileusz jest dobry na małe podsumowanie. A zatem: urządziliśmy się już na dobre, bagaże dopłynęły, mamy wszystko czego nam trzeba, a nawet więcej (po co zabrałam tyle rzeczy!!). Robert nad podziw szybko oswoił się z nową szkołą – lubi tam chodzić, ma kolegów, angielski z każdym dniem coraz lepszy, tajski też, z matmy i wf-u bryluje i tylko basen wciąż jest problemem. Może to reakcja na stres, a może zwyczajnie się boi bez mamy i taty. Niektórym dzieciom z jego klasy zajęło to ponoć dwa lata, zanim się przełamały i odważyły wejść do szkolnego basenu. No nic, mam nadzieję. że kiedyś nauczy się pływać i zostanie żeglarzem, albo chociaż surferem ;)
Ja znam już na wyrywki zaopatrzenie pobliskich sklepów, w niektórych mam nawet karty członkowskie, a w Tesco on-line regularne zniżki dla stałych klientów. Zakupy spożywcze powoli ograniczają nam się jednak tylko do hektolitrów wody i innych napojów, bo mamy już 100% pewności, że jedzenie na mieście jest smaczniejsze i tańsze. Mąż właściwie zakazał mi gotować i tego się będę trzymać!
Tajski idzie mi mozolnie, ale i tak lepiej, niż przechodzenie przez ulicę. Pieszy nie ma tu żadnych praw, rzadko ma też chodnik (nie mówiąc o światłach), codziennie więc mam swój mały survival na mieście. Zadzierzgnęłam też już pierwsze znajomości – trochę wśród sąsiadów, ale głównie wśród mamusiek w szkole. Zwłaszcza jedna Hinduska jest moją wielką „przyjaciółką” i wymyśla nam coraz to nowe sposoby na wspólne spędzanie czasu. Ona ma mnie uczyć jogi, ja - pieczenia ciast. Buahaha!! Jeśli Anshu zna się na jodze, jak ja na wypiekach, to raczej sobie nie poćwiczę.

Zwiedzanie wychodzi nam średnio. Poza Bangkok jeszcze się nie wypuściliśmy, bo dopóki ciągle pada, to byłaby to strata czasu pewnie. W BKK też jeszcze mamy dużo do zobaczenia, a czas na razie tylko w weekendy. I zwykle, po całym tygodniu w szkole, Robi domaga się atrakcji, a nie świątyń, tudzież innych kultowych miejsc. Lądujemy więc raczej w aqua parku (ku radości całej rodziny). Włodek też przez cały tydzień zarobiony po pachy, ale jest już bliski historycznego otwarcia pierwszego sklepu na D. Co prawda, jak zeznaje, na razie jest bardziej histerycznie niż historycznie. Wszyscy podobno są w czarnej… otchłani, a tymczasem Wielki Dzień tuż tuż. Ale kto by się tym przejmował. W Tajlandii?! :) 


"Sunrise, sunset,
Sunrise, sunset,
Swiftly flow by the days..."

niedziela, 11 października 2015

Message 14. 

Dla prawdziwego kibica żadna pora nie straszna! 

Polska - Irlandia
(one night in Bangkok...)

Message 13.

Kontynuujemy zwiedzanie Bangkoku szlakiem bazarów. Dziś Chatuchak – największy bazar weekendowy, turystyczna atrakcja, świątynia konsumpcjonizmu. Jest tu wszystko, od ubranek dla psów po dizajnerskie meble. Cały ten jarmark ciągnie się wzdłuż posępnych ruin jakichś starych hal, które zdają się przypominać o kruchości i marności dóbr wszelakich. Są już jednak plany i wizualizacje zagospodarowania tej przestrzeni w super modnym stylu, wkrótce więc żadne memento nie będzie przesłaniać radości z zakupów.
Dziś bardziej się rozglądaliśmy, niż kupowaliśmy, ale z pewnością jeszcze tu wrócę na intensywne buszowanie wśród straganów. Najlepiej sama, bo chłopaków to raczej nie bawi. Być może skusi ich jednak ponowna wizyta w jednej z bazarowych knajpek, którą odkryliśmy. Jedzenie było pyszne, a dodatkowo wzruszyły nas polskie flagi wetknięte w zamówione dania i napoje :) Każdy gość, przy składaniu zamówienia pytany jest o kraj pochodzenia i potem dostaje specjalnie oflagowany talerz. Rob biegał od stolika do stolika sprawdzając skrupulatnie narodowość gości.   
Na Chatuchak dotarliśmy po południu, ale ludzi cały czas było mnóstwo. I największe nasilenie turystów, jakie mogliśmy dotychczas tu obserwować. Przed 18.00 sprzedawcy zaczęli się zwijać z towarem, za to w części barowej powoli rozkręcała się regularna impreza. My jednak zamiast na drina skręciliśmy jeszcze na chwilę na pobliski plac zabaw, gdzie odsłuchaliśmy hymn na baczność (w BKK codziennie o 8.00 i 18.00 w miejscach publicznych grany jest hymn i miasto na chwilę zamiera). I do domu. Ale za to z nowym kapeluszem! 













Pęknę?

Robi nie pęka!