Message 71.
Weekend spędziliśmy
na Ko Kut – zapomnianej wyspie, na której oprócz nas nie było prawie nikogo. Dodajmy
– trzydniowy weekend. Piątek u Robiego w szkole był wolny (z bliżej niewyjaśnionych
przyczyn), można więc było to wykorzystać na nieco dalszą wyprawę. Żeby dostać się na
Ko Kut najpierw trzeba dojechać do Tratu (ok. 4 godz. samochodem z BKK, jeśli
nie ma korków). A potem z Tratu łódką (1,5 godz.) płynie się na wyspę. Poza
sezonem (czyli teraz) łódka pływa raz dziennie, więc choć wyruszyliśmy w
czwartek po pracy, to na wyspę dotarliśmy dopiero w piątek po południu (nocleg
w Tracie). A w niedzielę rano już trzeba się było zwijać z powrotem :) Miło
byłoby zostać dłużej, ale i półtora dnia na Ko Kut wystarczy.
W naszym hotelu byliśmy
chyba jedynymi turystami. Cisza, spokój. No może z tą ciszą to nie do końca
prawda, bo właśnie w najlepsze trwały różne prace remontowe, skutecznie
zagłuszając ryk fal. A morze było rozhuśtane całkiem nieźle. Choć zważywszy, że
właśnie trwa w najlepsze pora deszczowa, to pogodę mieliśmy super. Padało tylko
raz przez chwilę. Udało nam się zrobić nawet wycieczkę
motorkiem po wyspie. Jechaliśmy wszyscy razem, w trójkę, jak typowa tajska
rodzina (choć oni się mieszczą z powodzeniem nawet w piątkę). Wyspa jest bardzo
górzysta, więc co i rusz mieliśmy obawy, czy nasz motorek da radę podjechać z
nami pod kolejne wzgórze - ale na szczęści dał. Zawitaliśmy do wioski rybackiej (zbudowanej
na wodzie, na palach), gdzie jedliśmy najpyszniejsze ryby i owoce morza, na bieżąco dostarczane przez rybaków. Pod
względem kulinarnym cały wyjazd był pierwsza klasa!
Pomijając obżarstwo, to fajnie
zawitać na wyspę, o której wszyscy słyszeli, ale nikt nigdy nie był (jak
wynikało z rozmów prowadzonych przed wyjazdem). I rzeczywiście, jak dotąd była
to najbardziej odludna wyspa jaką zwiedziliśmy w Tajlandii. Nie było tam nawet żadnego
Seven/Eleven – sklepu, który jest tu na każdym kroku. Inny świat :)