poniedziałek, 26 września 2016

Message 71.

Weekend spędziliśmy na Ko Kut – zapomnianej wyspie, na której oprócz nas nie było prawie nikogo. Dodajmy – trzydniowy weekend. Piątek u Robiego w szkole był wolny (z bliżej niewyjaśnionych przyczyn), można więc było to wykorzystać na nieco dalszą wyprawę. Żeby dostać się na Ko Kut najpierw trzeba dojechać do Tratu (ok. 4 godz. samochodem z BKK, jeśli nie ma korków). A potem z Tratu łódką (1,5 godz.) płynie się na wyspę. Poza sezonem (czyli teraz) łódka pływa raz dziennie, więc choć wyruszyliśmy w czwartek po pracy, to na wyspę dotarliśmy dopiero w piątek po południu (nocleg w Tracie). A w niedzielę rano już trzeba się było zwijać z powrotem :) Miło byłoby zostać dłużej, ale i półtora dnia na Ko Kut wystarczy.
W naszym hotelu byliśmy chyba jedynymi turystami. Cisza, spokój. No może z tą ciszą to nie do końca prawda, bo właśnie w najlepsze trwały różne prace remontowe, skutecznie zagłuszając ryk fal. A morze było rozhuśtane całkiem nieźle. Choć zważywszy, że właśnie trwa w najlepsze pora deszczowa, to pogodę mieliśmy super. Padało tylko raz przez chwilę. Udało nam się zrobić nawet wycieczkę motorkiem po wyspie. Jechaliśmy wszyscy razem, w trójkę, jak typowa tajska rodzina (choć oni się mieszczą z powodzeniem nawet w piątkę). Wyspa jest bardzo górzysta, więc co i rusz mieliśmy obawy, czy nasz motorek da radę podjechać z nami pod kolejne wzgórze - ale na szczęści dał. Zawitaliśmy do wioski rybackiej (zbudowanej na wodzie, na palach), gdzie jedliśmy najpyszniejsze ryby i owoce morza, na bieżąco dostarczane przez rybaków. Pod względem kulinarnym cały wyjazd był pierwsza klasa!
Pomijając obżarstwo, to fajnie zawitać na wyspę, o której wszyscy słyszeli, ale nikt nigdy nie był (jak wynikało z rozmów prowadzonych przed wyjazdem). I rzeczywiście, jak dotąd była to najbardziej odludna wyspa jaką zwiedziliśmy w Tajlandii. Nie było tam nawet żadnego Seven/Eleven – sklepu, który jest tu na każdym kroku. Inny świat :)  































poniedziałek, 19 września 2016

Message 70.

Wreszcie pojeździliśmy sobie na rowerach. W Bangkoku nie jest to wcale łatwe, bo ścieżek rowerowych nie uświadczysz, a po ulicy jeżdżą chyba tylko samobójcy. W naszym parku jest zakaz rowerowania. Kawałek dalej jest co prawda inny, większy park i tam już można, ale co to za atrakcja jeździć w kółko wokół jeziorka…
Jest jeszcze kilka miejsc bike-friendly i właśnie jedno z nich odwiedziliśmy w minioną niedzielę. Ancient Siam (tudzież Ancient City), to rozległy teren, na którym zgromadzono wierne kopie najważniejszych zabytków z Tajlandii. Jeśli więc ktoś nie ma czasu i ochoty jeździć po całym kraju, może sobie zafundować takie zwiedzanie „w pigułce”. Po Ancient City można się przemieszczać: rowerem, melexem, busikiem-wagonikiem albo nawet samochodem. Jest malowniczo, cicho i spokojnie. Oprócz nas, prawie nikogo tam nie było. Niesamowite, bo to jednak wciąż Bangkok!
Najlepsze z tego wszystkiego było jednak pedałowanie. Rowery wypożycza się na miejscu i choć lata świetności mają one raczej za sobą, to i tak miło poczuć wiatr we włosach, chrzęst przyrdzewiałego łańcucha i siniaki na tyłku od siodełka. Trasa rowerowa naprawdę przyjemna i urokliwa, choć te wszystkie pseudo-monumenty miejscami zalatywały kiczem. Jednak nie dla zabytków, tylko dla rowerów (też mocno zabytkowych zresztą) polecam to miejsce. Trzy godziny jazdy w tym upale dały nam trochę w kość, ale ostatecznie dobiła mnie wspinaczka na wzgórze z jakąś świątynną atrapą. Ledwo dziś chodzę…  






















a tak się teraz rozciągam...