czwartek, 20 października 2016

Message 75. 


Krótka aktualizacja a propos żałoby w kraju. Od tygodnia wszyscy chodzą na czarno, ewentualnie biało, ostatecznie w stonowanych kolorach i z czarną wstążką wpiętą w ubranie. Tak ma być przez miesiąc, a co gorliwsi może nawet przez rok będą nosić żałobę. W każdym razie w sklepach tylko czarno-białe ciuchy na wystawach, w sklepach z materiałami też ruch – ludzie obkupują się, jakby mieli zamiar wymienić całą garderobę. Jest oficjalny zakaz podnoszenia cen na czarne ubrania, a od dziś w niektórych centrach handlowych ma być wręcz „czarna obniżka”.
Odwołano większość imprez, w szkole rozpacz, bo nie będzie Halloween. Mam nadzieję, że nie odwołają świąt. W knajpach i sklepach nie ma muzyki albo jest jakaś cicha i spokojna. W kolejce BTS wyłączono telewizorki z reklamami. Ale widziałam też filmik z klubu w Pattayi (kurort niedaleko Bangkoku), gdzie impreza odbywała się w najlepsze. Niemniej skąpo odziane panie w tamtejszych barach, jeśli już coś na sobie mają, to jest to ponoć czarno-białe.
W naszej okolicy żałobnego nastroju raczej się nie odczuwa, jedynie widzi jego zewnętrzne emblematy. Ale w okolicach królewskiego pałacu, gdzie zbierają się tłumy, można poczuć, jak wielką stratę odniosła cała Tajlandia. My tam nie dotarliśmy (jeszcze), ale skądinąd wiem, że ludzie gromadzą się, żeby być razem i wspólnie przeżywać swój smutek. Czuwają nawet całą noc. A w sobotę ma się odbyć wspólne odśpiewanie hymnu pod pałacem. Ciężko wyobrazić sobie życie bez króla, który był zawsze, od 70 lat. Myślę, że wielu Tajów jeszcze długo nie będzie mogło się z tym pogodzić.





czwartek, 13 października 2016

Message 74.

Umarł król Bhumibol Adulyadej. Ukochany i czczony przez Tajów, najdłużej panujący władca na świecie.  Miał 88 lat, na tronie zasiadał od 70. Od kilku dni wszyscy w Tajlandii żarliwie modlili się o jego zdrowie, a dziś tłumy czuwały pod szpitalem, gdzie przebywał  monarcha. O 19.00 w telewizji podano oficjalny komunikat  o śmierci króla.
Co teraz będzie? Na razie szok i rozpacz. Większość mieszkańców Tajlandii nie pamięta innego władcy. Był od zawsze, był uwielbiany, był gwarantem stabilizacji… Trochę mi to przypomina czas, kiedy odszedł nasz Papież. Ale podejrzewam, że tu będzie to wielokrotnie spotęgowane. Urzędowa żałoba ma trwać podobno rok! Jutro odwołano szkołę, zamknięta będzie pewnie też większość sklepów. Krążą pogłoski, żeby na wszelki wypadek mieć w domu trochę gotówki (bo nie wiadomo, co z bankami), a nawet zrobić zapasy (woda, ryż, mąka…). Ale to już raczej lekka przesada…
Następcą tronu zostanie prawdopodobnie syn dotychczasowego władcy. Nie jestem pewna, ale chyba nawet zostało to już oficjalnie ogłoszone.  Tymczasem łączę się w smutku z całą Tajlandią :( 


(fot. Bangkok Post)

poniedziałek, 10 października 2016

Message 73.

Ach, co to był za weekend! Wraz z paczką moich niezawodnych koleżanek ze szkoły Roba postanowiłyśmy zrobić sobie przerwę od domowych obowiązków, dzieci i mężów i zorganizować damski weekend. Wyszłyśmy z domów w sobotę rano, a wróciłyśmy w niedzielę popołudniu. Cudownie! Tatusiowie w tym czasie mieli okazję się przekonać, jak to jest być mamusią. I trzeba przyznać, że niektórzy wyciągnęli całkiem słuszne wnioski. Np. jeden z mężów, po dwóch dniach sam na sam z dziećmi, spytał żony: a dlaczego właściwie nie mamy służącej na pełen etat?
Ciekawie było już przy wychodzeniu z domów. Gdy ojcowie wyjeżdżają w ciągłe delegacje, na mecze, na ryby itp., to zwykle nikt tego nawet nie zauważa. Gdy my wychodziłyśmy na jedną noc, rodziny żegnały nas, jakbyśmy wyjeżdżały co najmniej na miesiąc. Robi miał łzy w oczach. Z tego morał, że muszę sobie urządzać takie wyjścia częściej, żeby się przyzwyczaił.
Program naszej damskiej eskapady był bujny i ekscytująco luksusowy. Rano spotkałyśmy się w hotelu Muse (boski!) i zostawiłyśmy bagaże, które – trzeba przyznać – też sugerowały raczej dość długą podróż. Następnie ruszyłyśmy razem na najsłynniejszy tutejszy bazar Chatuchak, co by się nieco rozerwać podczas wspólnych zakupów. Potem miałyśmy umówione masaże i takie tam różne upiększacze w Baan Sabai Spa (bardzo miło, polecam). A potem zrobił się już wieczór, więc wróciłyśmy do naszego hotelu i zaczęłyśmy imprezowanie w barze na dachu. Piękne widoki zakłócał jednak coraz większy głód, więc zjechałyśmy na sam dół do hotelowej restauracji (jednej z ładniejszych jakie widziałam). Przy okazji kolacji załapałyśmy się na operowe śpiewy, które akurat tego dnia były atrakcją wieczoru. Czułam się trochę dziwnie – jakbym jadła (i mlaskała) w operze. Poza tym Azjaci wyśpiewujący włoskie arie strasznie mnie śmieszyli, ale ogólnie było stylowo, smacznie i wytwornie. Może nawet aż za bardzo, więc po kolacji wróciłyśmy na dach. Było już dobrze po północy, gdy zachciało nam się jednak ruszyć pupska i potańczyć. Najbliżej był klub Spasso, o którym słyszałyśmy różne opowieści (głównie, że wyrywa się tam luksusowe Tajki). Nam żadne umizgi raczej nie groziły, więc postanowiłyśmy się przejść. I było super! Byłyśmy tam chyba jedynymi białymi kobietami (i pewnie najstarszymi). Tzn. panowie byli z pewnością dużo starsi, ale raczej nie zainteresowani. Grał bardzo fajny zespół, więc się zdrowo wyskakałyśmy przed snem.
A w niedzielę można było spać do woli, bo nikt nie domagał się śniadania, nie chciał kupy, nie oglądał filmów nad głową. Osobiście może nie jestem aż tak zmęczona swym jedynakiem, ale dla moich koleżanek - które w większości mają trójkę, a nawet czwórkę dzieci – nocowanie poza domem było największą atrakcją tego wypadu.

Gdy opuszczałyśmy hotel, portier uprzejmie spytał, czy już wyjeżdżamy z miasta i wracamy do domu. Mocno się zdziwił, gdy mu ze śmiechem odpowiedziałyśmy, że bynajmniej, bo mieszkamy w Bangkoku :) 

ps. Zapomniałam napisać, co robił mąż z synem, podczas gdy mama balowała. Też nie próżnowali. W sobotę poszli do zoo, potem się kimnęli, w następnie urządzili sobie iście męski wieczór i o 2 w nocy (!) razem oglądali mecz Polska-Dania. W niedziele jakimś cudem wstali na czas i jeszcze przed południem odpękali kolejne urodzinowe party. A tam spotkali innych samotnych tatusiów z dziećmi. Każdy ponoć zgrywał chojraka i się przechwalał, jak to sobie świetnie sam radził przez cały weekend. Tak więc spokojnie możemy ich zostawiać częściej :) 




to w spa (nie w areszcie!)












niedziela, 2 października 2016

Message 72.

Co by tu napisać, ku uciesze i w ramach aktualizacji… Ciągle coś się dzieje, mniej lub bardziej ciekawego. Na przykład wczoraj była wielka burza i – podobnie jak rok temu o tej porze – zalało nam całą ulicę. Tuk-tuk ledwo dawał radę, żeby nas przetransportować do domu. Gdyby nie on, musielibyśmy się dostać wpław. Zważywszy, że jest pora deszczowa, niby nie powinno mnie to dziwić. Ale biorąc pod uwagę, że przez całą zimę i wiosnę trwały intensywne prace remontowe na naszej ulicy, związane właśnie z usprawnieniem systemu studzienek i odprowadzania wody – to jednak trochę byłam zaskoczona. A może po prostu w tym roku więcej pada? Samej burzy nie widzieliśmy, bo akurat trwała impreza Filippy – koleżanki Roberta. Sezon urodzinowy w pełni – co tydzień mamy jakieś wyjście. Tym razem dzieciaki bawiły się w  miejscu zwanym Bounce – wszystko do skakania. I był nawet czarodziej :)
Za tydzień są kolejne urodziny, ale to już tatusiowe je obsłużą. My, mamusie, planujemy babski weekend! Nie omieszkam zdać szczegółowej relacji :)
W ogóle dużo mam planów ostatnio. Jutro zaczynam kurs szycia - połączony jak dla mnie z kursem językowym, bo częściowo będzie po francusku. Tak tak – czytacie właśnie bloga przyszłej Coco Channel :-P
A dla równowagi raz w tygodniu zapisałam się na muay thai, czyli tajski boks. W miejscu, gdzie trenują najwięksi fighterzy, a ćwiczy ich sam Master Toddy (mastertoddy.com) powstała sekcja dla matek z naszej szkoły. Jest… śmiesznie. I walecznie! Zdjęcia z ringu wkrótce.  
Tymczasem mogę wam wrzucić równie straszne zdjęcia w stylu „cykaj te fote i daj mi spokój, bo jak nie, to…”, które musieliśmy zrobić do nowej wizy. Normalnie, jak ktoś przyjeżdża do Tajlandii na wakacje, nie potrzebuje żadnej wizy (chyba, że będzie dłużej niż 30 dni). Ale my, expaci, mamy wizę wystawioną na rok, a poza tym co jakiś czas musimy się meldować w urzędzie imigracyjnym albo przynajmniej co 90 dni wyjeżdżać choć na chwilę za granicę. Całą biurokracją zajmuje się pewna wspaniała pani z pracy Włodka i dzięki niej nasza wycieczka po nową wizę też przebiegła sprawnie i szybko. Niekiedy ludzie czekają godzinami, aż odpowiednie dokumenty zostaną przyjęte, sprawdzone, podpisane i wydane. Nam to zajęło niecałą godzinkę. W zasadzie przyszliśmy tylko się pokazać i zapozować do zdjęcia. Znudzona pani urzędniczka wyjęła swojego iPhona i pstryknęła nam po fotce. Robi się lekko zdziwił i zapytał, czy teraz wrzuci je na fejsa?
A poza tym, czekamy na gości, których coraz więcej się zapowiada. Kalendarz BookingDom zapełnia się rezerwacjami – kto pierwszy, ten lepszy!


bounce party





po deszczu różne takie wyłażą
smart food ;)
mój fight club
kolejny rok na zesłaniu...