czwartek, 18 lutego 2016

Message 49. 

Dziś w bloku mieliśmy ceremonię mnichów, czyli coś jak nasza wizyta księdza "po kolędzie". Tylko z większą pompą i zadęciem. Przygotowania trwały już od wczoraj. Cały hol na dole został udekorowany i to nie byle jak: balony, serpentyny, kolorowe napisy "Happy Birthday" - byłam przekonana, że to jakiś dzieciak będzie miał urodzinową imprezę. A to przyjechało 12 mnichów, na czele z jakimś ichnim biskupem i przez godzinę odprawiało modły, błogosławiąc temu domowi. Mnisi usiedli sobie rządkiem i rozwinęli między sobą kłębek sznurka. A potem, tacy "powiązani" zaczęli rytmicznie zawodzić różne modlitwy. Było więc nie tyle "po kolędzie", co raczej "jak po sznurku". Gospodarzami całej ceremonii byli właściciele naszego apartamentowca, a wśród uczestników znalazła się ich rodzina i znajomi oraz ekipa zarządzająca blokiem i ludzie z obsługi. W sumie pewnie jakieś 30 osób. Z lokatorów byłam tylko ja :) Nie, że jestem jakoś specjalnie zasłużona, ale akurat wracałam po odprowadzeniu Roba do szkoły i tak się jakoś dyskretnie wkręciłam na imprezę. 
Po modłach mnisi zostali hojnie obdarowani: kwiatami, słodyczami, zaś zamiast tradycyjnej koperty (jak to u nas jest w zwyczaju), każdy dostał walizkę. Nie wiem, czy pieniędzy, ale wyglądały imponująco. 
Trochę się martwię, że skoro właściciele tak poszaleli, to teraz sobie to odbiją w naszym czynszu... 
Na koniec jeszcze wszyscy zostaliśmy pokropieni wodą, a potem każdy po kolei padał na kolana przed najważniejszym mnichem, który błogosławił i rozdawał bransoletki. Nawet ja dostałam, choć się nie pokłoniłam - ktoś mi oddał swoją (zdaje się, że właściciel budynku). Na koniec mnisi dostali obiad (dla jednego zabrakło miejsca i na szybko zmontowano mu osobny stolik), a potem była wyżerka dla gości. 
Ogólnie, jak to w Tajlandii, atmosfera całej ceremonii była dość wyluzowana. Z jednej strony Tajowie niby darzą swoich mnichów ogromnym szacunkiem, a na dzisiejsze przedpołudnie cały parter zamienił się niemal w świątynię, a z drugiej - podczas modłów co chwila ktoś gdzieś wychodził, odbierano telefony, donoszono jeszcze jakieś jedzenie i ciągle gdzieś czegoś brakowało. Sam pan właściciel, tuż przed tym jak super najważniejszy mistrz ceremonii miał go pobłogosławić, zaczął gadać przez telefon i dopiero żona przywołała go do porządku. Ale mnisi przyjmowali to ze spokojem - w końcu się w tym ćwiczą. Poza tym walizki zobowiązują ;)










  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz