wtorek, 1 marca 2016

Message 50. 


Dla odmiany, message z Malezji. Spędziliśmy tam ubiegły tydzień. Było intensywnie, ciekawie i przygodowo, bo też cały czas prześladował nas jakiś pech. Choć z drugiej strony, to raczej cały czas mieliśmy mega szczęście i pomimo różnych przeszkód mamy mnóstwo niezapomnianych i fantastycznych wrażeń. Omówię je oględnie, bo nie chcę, żeby Babcie pozbawiły nas praw rodzicielskich ;)
Malezja zaskoczyła nas swoją innością, w stosunku do Tajlandii. Wydawało mi się, że skoro to tuż "za miedzą", to będzie właściwie tak samo, a tu niespodzianka. Lata kolonializmu zrobiły swoje i kraj ten jest zdecydowanie bardziej uporządkowany, formalny i ma ładniejszą architekturę (przynajmniej gdzie niegdzie). Tajlandia jest dumna, że nikt jej nigdy nie skolonizował, ale tak trochę, to by jej się przydało. Może chociaż światła na drogach mieliby zsynchronizowane. Choć tajski chaos i luz ma jednak swój nieprzeciętny urok.
A Malezja – cóż, trochę sztywna, ale na pewno bardzo malownicza. I też potrafi zaskoczyć. Pierwsza niespodzianka była zaraz po przylocie. Samolot się spóźnił, po czym się okazało, że wypożyczalnia aut (w której mieliśmy rezerwację) jest na drugim terminalu, do którego trzeba dojechać pociągiem i potem jeszcze jej długo szukać (zero informacji). Dotarliśmy tam w końcu przed północą, czyli godzinę po zamknięciu, właściwie bez nadziei na cokolwiek. Ale jak zwykle: transport nas nie zawiódł! Wypożyczalnia była co prawda zamknięta, ale ktoś po kogoś zadzwonił i po jakimś czasie mieliśmy auto. Pierwszy nocleg był zaplanowany w Melace, więc trzeba było jeszcze dwie godziny jechać, ale co tam. Robi zasnął już przed wypożyczalnią i obudził się rano w  hotelu.     
Melaka cudna – w kolonialnym stylu, z fajną chińską dzielnicą, dobrym żarciem i pełnym pokus nocnym bazarem. To również miasto rowerów i ryksz, których dekorowanie sięga tu granic absurdu (patrz fot.). Z Melaki pojechaliśmy do George Town (na wyspie Penang). Też było kolonialnie, chińsko-hindusko i artystycznie. Lubują się tu w wymyślnych graffiti. I mają piękne klimatyczne hoteliki - takie art deco z azjatyckim sznytem w tle.
Kolejny przystanek, to Camron Highlands – herbaciane pola i chłodne, rześkie powietrze. Krajobrazy piękne, kręte drogi, wgórza… Aż za bardzo, bo Robi dostał z tego wszystkiego choroby lokomocyjnej. Najpierw myśleliśmy, że się struł, ale potem się okazało, że to chyba jednak od zakrętów. Cóż, w sumie to może i lepiej.
Następna była dżungla – Taman Negara, ponoć najstarszy las tropikalny na świecie. Chyba rzeczywiście jest stary i większość zwierzaków już w nim wymarła, bo nic spektakularnego nie widzieliśmy. Z wyjątkiem tapira, ale on był właściwie oswojony i wchodził np. do hotelowej restauracji. Po dżungli zrobiliśmy sobie 7 km-owy spacer, góra-dół, po korzeniach, wertepach i mostkach zawieszonych wśród drzew – wspaniałe! (no chyba że ktoś ma lęk wysokości - to gorzej) W tym klimacie taki spacer był jednak dość wyczerpujący i byliśmy cali zlani potem, z wyjątkiem Robiego. On za to później dostał gorączki. A Włodka ugryzł komar roznoszący Dengę, więc od razu naczytaliśmy się o ewentualnych objawach i z niepokojem doszukiwaliśmy się ich później u Roba. Na szczęście gorączka nie była duża, a wkrótce zaczęło go boleć gardło, więc to było tylko przeziębienie. Następnego dnia zresztą potwierdził to lekarz. Rob dostał całą torbę rozmaitych syropów, z których jednak nie skorzystał, bo po wizycie wszystko mu natychmiast przeszło.  
Przez te perturbacje trochę za późno ruszyliśmy w trasę i były marne szanse, że zdążymy na łódkę, która miała nas zawieźć na rajską wyspę Perhentian. Po drodze jeszcze prawie zabrakło nam benzyny, bo choć wcześniej stacje na autostradzie były co 50 km, to nagle wszystkie zniknęły. Ale Włodek podjął strategiczną decyzję żeby zjechać z trasy i po nerwowych kilkudziesięciu kilometrach jakaś stacja się znalazła. Na planowaną łódkę rzeczywiście się spóźniliśmy, ale była następna (transport nigdy nas nie zawiódł!). Taka motorówka, na 40 osób, udało się jednak upchnąć na niej pewnie z 70. Ruszyliśmy i morze pokazało, co potrafi. Rzucało tą naszą łupinką na wszystkie strony, oczywiście zaraz część pasażerów zaczęła rzygać (Robi nie!), ja zaś się zaczęłam modlić, bo oczami wyobraźni widziałam już wszystkie te przeładowane łódki pełne uchodźców, które się potopiły. Nasza jednak dopłynęła cała, a wyspa okazała się naprawdę rajska. Domki na plaży, dżungla i nic poza tym. Aha, jeszcze piękna rafa koralowa pod wodą, więc cały następny dzień spędziliśmy snorklując.
A jeszcze następnego dnia trzeba było niestety wracać. Chcieliśmy opuścić wyspę ok. 12.00, ale powiedziano nam, że jedyna łódka tego dnia wypłynie rano, bo potem ma się zepsuć pogoda. Więc ja znowu stres, bo skoro ma się zepsuć w południe, to równie dobrze może to nastąpić trochę wcześniej, jak akurat będziemy na pełnym morzu. Na szczęście speedboat, która po nas przypłynęła, była trochę większa od poprzedniej. Ale też przeładowana, bo wszyscy chcieli się przedostać na ląd (z okolicznych wysepek też) i miejscami dochodziło do dantejskich scen. Potem przez ponad godzinę znów nas mocno kołysało, więc choroba morska zaczęła zbierać żniwo (nas ominęła!).
I ostatni etap podróży – kilkaset km do Kuala Lumpur. O benzynę zadbaliśmy, ale za to nie było po drodze nic do jedzenia. Wreszcie trafił się jakiś zapyziały McDonald. Nigdy jeszcze nie widziałam takiego syfu na sali konsumpcyjnej. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby ludzie kupowali te rozmaite powiększone zestawy, a potem wszystko starannie wysypywali na podłogę.
Na obrzeżach miasta zaliczyliśmy jeszcze jeden highlight – Batu Caves. Wielka jaskinia z nietoperzami, do której wchodzi się po gigantycznie wysokich schodach. Na ich szczycie jest hinduska świątynia, a wszędzie dookoła kłębi się tłum małp. Ale jaskinia imponująca. Aha, trzeba pamiętać, że od pobytu w dżungli Włodek z ekscytacją wyczekiwał gorączki Denga. Pierwsze objawy mogą się pojawić już po 4 dniach. I rzeczywiście, z dokładnością co do minuty niemalże, w sobotę późnym popołudniem (gdzieś w jaskini właśnie) dostał temperatury. Mimo wszystko wieczorem poszliśmy jeszcze na Petronas Towers  - wjeżdża się na 86 piętro i podziwia widoki. Tuż przed rozpętała się co prawda gigantyczna ulewa, ale jak wjechaliśmy na górę, to akurat nieco przestało padać (ach, ten fart!).  
Pół niedzieli spędziliśmy jeszcze w Kuala Lumpur. Miało być zwiedzanie, ale skończyło się na hotelowym basenie (ja i Rob) oraz w łóżku (Włod). Gorączka co prawda okazała się zwykłą grypą (przeniesioną raczej przez Roba, a nie komara), ale żeby poświęcenie Włodka nie poszło na marne, uznajemy że była to mini-Denga. Dengunia taka ;)
I szczęśliwie wróciliśmy do domu. Trochę się rozpisałam, ale było naprawdę fajnie! Zdjęcia wrzucę partiami, żeby mi się tu coś pechowo nie zawiesiło ;)

Na początek Melaka…     










Kultowy satay 









... i George Town 




















kiedyś to się robiło zdjęcia...


cdn. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz