niedziela, 4 października 2015

Message 10.

Udało nam się dziś zaliczyć jedną z turystycznych atrakcji, czyli dzielnicę chińską w Bangkoku. Zaliczyć to dobre słowo, bo na pewno nie poznać. Trochę się tam pokręciliśmy i zaczęła się wielka burza. Jeśli zdarzy wam się narzekać kiedyś na polskie jesienne słoty, to naprawdę – nie grzeszcie! Nie wiem już kto mi wmówił, że deszcze w tropikach są krótkie, choć intensywne. Nieprawda, są długie (wręcz nieskończone) i mega intensywne.
Schowaliśmy się w chińskiej knajpie, która wyglądała jak stołówka w filmach Barei, ale była mocno zatłoczona, co zawsze dobrze wróży. Niestety, chyba jednak zbyt mocno, bo obsługa zapomniała o naszym zamówieniu i czekaliśmy ponad godzinę. Wszyscy zdążyli już wyjść, my też chcieliśmy, ale wtedy na stół wjechały wreszcie nasze dim sum (chińskie przekąski), które smakowały tak sobie. To zdecydowanie nie był nasz dzień.
Zresztą zaczął się już fatalnie. Dziś rano pierwszy raz spotkałam w naszym domu karalucha! Właśnie wychodził z łazienki, kiedy ja zamierzałam do niej wejść. Ominęła nas ostatnia pest control (którą tu robią raz w miesiącu) i oto pewnie skutki. Narobiłam rabanu, zaś Robi spokojnie go przyklepał klapkiem. No nic, przeżyłam na Ursynowie w bloku – przeżyję i w Bangkoku.

Potem było nie lepiej. Okazało się na przykład, że nasza pralka nie pierze, ale za to brudzi. Mam podejrzenia, że ona w ogóle nie podgrzewa wody. Ciepłej wody z założenia nie ma tu też w kuchni. Się nie gotuje, to i się nie zmywa. Na obiad więc pojechaliśmy do Chinatown, a resztę znacie :)

A to największy na świecie siedzący Budda ze złota (podobno)

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz