poniedziałek, 12 października 2015

Message 15.

Mija miesiąc odkąd tu zjechaliśmy. Zleciało migiem i zaczynam się zastanawiać, czy dwa lata to jednak nie za krótko… (spoko Mama - to żart!).
Co się działo przez ten miesiąc? Mniej więcej wiecie, ale każdy jubileusz jest dobry na małe podsumowanie. A zatem: urządziliśmy się już na dobre, bagaże dopłynęły, mamy wszystko czego nam trzeba, a nawet więcej (po co zabrałam tyle rzeczy!!). Robert nad podziw szybko oswoił się z nową szkołą – lubi tam chodzić, ma kolegów, angielski z każdym dniem coraz lepszy, tajski też, z matmy i wf-u bryluje i tylko basen wciąż jest problemem. Może to reakcja na stres, a może zwyczajnie się boi bez mamy i taty. Niektórym dzieciom z jego klasy zajęło to ponoć dwa lata, zanim się przełamały i odważyły wejść do szkolnego basenu. No nic, mam nadzieję. że kiedyś nauczy się pływać i zostanie żeglarzem, albo chociaż surferem ;)
Ja znam już na wyrywki zaopatrzenie pobliskich sklepów, w niektórych mam nawet karty członkowskie, a w Tesco on-line regularne zniżki dla stałych klientów. Zakupy spożywcze powoli ograniczają nam się jednak tylko do hektolitrów wody i innych napojów, bo mamy już 100% pewności, że jedzenie na mieście jest smaczniejsze i tańsze. Mąż właściwie zakazał mi gotować i tego się będę trzymać!
Tajski idzie mi mozolnie, ale i tak lepiej, niż przechodzenie przez ulicę. Pieszy nie ma tu żadnych praw, rzadko ma też chodnik (nie mówiąc o światłach), codziennie więc mam swój mały survival na mieście. Zadzierzgnęłam też już pierwsze znajomości – trochę wśród sąsiadów, ale głównie wśród mamusiek w szkole. Zwłaszcza jedna Hinduska jest moją wielką „przyjaciółką” i wymyśla nam coraz to nowe sposoby na wspólne spędzanie czasu. Ona ma mnie uczyć jogi, ja - pieczenia ciast. Buahaha!! Jeśli Anshu zna się na jodze, jak ja na wypiekach, to raczej sobie nie poćwiczę.

Zwiedzanie wychodzi nam średnio. Poza Bangkok jeszcze się nie wypuściliśmy, bo dopóki ciągle pada, to byłaby to strata czasu pewnie. W BKK też jeszcze mamy dużo do zobaczenia, a czas na razie tylko w weekendy. I zwykle, po całym tygodniu w szkole, Robi domaga się atrakcji, a nie świątyń, tudzież innych kultowych miejsc. Lądujemy więc raczej w aqua parku (ku radości całej rodziny). Włodek też przez cały tydzień zarobiony po pachy, ale jest już bliski historycznego otwarcia pierwszego sklepu na D. Co prawda, jak zeznaje, na razie jest bardziej histerycznie niż historycznie. Wszyscy podobno są w czarnej… otchłani, a tymczasem Wielki Dzień tuż tuż. Ale kto by się tym przejmował. W Tajlandii?! :) 


"Sunrise, sunset,
Sunrise, sunset,
Swiftly flow by the days..."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz