wtorek, 24 maja 2016

Message 62. 

Wiecie gdzie leży Brunei? Ja (też) do niedawana nie wiedziałam. Byłam za to święcie przekonana, że Bali to osobny kraj. Ale ponieważ podróże kształcą, to po ostatnim weekendzie znów jestem trochę mądrzejsza, ponieważ spędziliśmy go w Brunei właśnie.
To małe państewko leży sobie na wyspie Borneo, wszędzie dookoła graniczy z Malezją, a od północy ma dostęp do Morza Południowochińskiego i nieprzebranych skarbów tam ukrytych, a dokładnie ropy. Brunei jest więc bardzo bogate. Tzn. przede wszystkim bogaty jest sułtan, który rządzi niepodzielnie, ale też dba o poddanych, bo wszyscy są szczęśliwi, mają po kilka samochodów i nie płacą podatków. Benzyna jest tania (ok. 1,20zł/l), a diesel to już w ogóle (80 gr)! Nie trzeba oszczędzać energii i nawet w hotelu jest prośba, żeby wychodząc nie wyłączać klimy, to pokój w tym czasie się przyjemnie schłodzi i wszyscy będą jeszcze bardziej zadowoleni. Jedynym minusem tej sielanki dla co poniektórych może być brak alkoholu. Brunei, to kraj bardzo religijny, muzułmański i żadnych używek typu alkohol czy papierosy tu nie znajdziesz. A za narkotyki jest od razu kara śmierci, o czym przyjezdni są uprzejmie informowani już w samolocie. Co do alkoholu, to obcokrajowcy mogą wwieźć sobie po 2 litry na głowę. Tak też uczyniliśmy, zaopatrując się profilaktycznie w butelczynę rumu. Ale ile było potem wypełniania papierków, specjalnych druków, deklaracji itp na granicy, to głowa mała. Już lepiej się przemęczyć kilka dni bez procentów. Co do religii jeszcze, to większość kobiet chodzi w zawojach na głowie, ale nie wszystkie. I od turystek też jakoś specjalnie się nie wymaga zakrywania wszystkiego, choć oczywiście jakieś minimum przyzwoitości obowiązuje, więc nie paradowałam nadmiernie rozgogolona. Chcąc zwiedzić meczet, musieliśmy natomiast przywdziać (oboje) długie czarne szaty, i tyle.  Stolica Brunei, w której się zatrzymaliśmy, ma łatwą do zapamiętania nazwę Bandar Seri Begawan, liczy sobie ok. 100 tys. mieszkańców, jest czysta, schludna i pusta. Na ulicach nie ma prawie ruchu, nie ma ludzi, za to co chwila są światła, przejścia dla pieszych, chodniki i kosze na śmieci! Po Bangkoku wywołało to w nas rodzaj wstrząsu. O tym, jak wielki był to szok, najlepiej świadczy fakt, że początkowo Bandar Seri Begawan skojarzyło mi się z Warszawą (czysto, spokojnie, nie ma tłoku!!!). Potem jednak uznałam, że bliżej mu do Płocka, tudzież Reykjaviku – pomijając klimat rzecz jasna.
W Brunei spędziliśmy w sumie dwa dni i - zważywszy na gabaryty tego kraju oraz to, że (wyćwiczeni przez Włodka) w podróży właściwie nie potrzebujemy odpoczynku – tyle czasu w zupełności wystarczy.
Pierwszego dnia podziwialiśmy tutejszą dżunglę, która jest naprawdę imponująca. Ponieważ sułtan śpi na ropie, nic więcej nie trzeba robić, tylko ją wydobywać. Nie trzeba wycinać drzew pod uprawę, lasy mogą sobie więc rosnąć bujnie i cieszyć oko, choć nie wszystkich. Turyści dopuszczani są tylko w wydzielone miejsca dżungli, jak Ulu Temburong National Park. Trzeba tam dopłynąć – najpierw speed boat’em, przez zatokę i szeroką krętą rzekę, a potem małą łódeczką przez jeden z jej wartkich dopływów. Brzegi porasta dziki gąszcz, gdzie niegdzie ktoś mieszka, na zakrętach łódka w przechyle sięga burtą wody - super wrażenia! W samej dżungli z kolei zaliczyliśmy moją ulubioną atrakcję, czyli canopy walkway – spacer po mostkach zawieszonych na poziomie koron drzew. Te tutaj były naprawdę wysoko, jakieś 60 m nad ziemią i trzeba się było na nie wspiąć po stromych, stalowych drabinkach. Cała konstrukcja jest bardzo starannie zabezpieczona, więc Robi bez problemu dał radę i absolutnie na nic go nie narażaliśmy - jakby ktoś miał wątpliwości ;). W dżungli niestety nie było żadnych zwierząt, przynajmniej na naszym szlaku, ale ponieważ w Brunei prawie w ogóle nikogo nie ma, więc jakoś specjalnie mnie to nie rozczarowało.  
Drugi dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie stolicy. Główną atrakcją jest tu tzw. water village, czyli dzielnica domków na wodzie, bodaj największa w regionie, a może i na świecie. Bo tak w ogóle, BSB nazywane jest ponoć „Wenecją Wschodu” (ale chyba tylko przez tych, którzy nigdy nie byli w Płocku…). Znowu więc sobie popływaliśmy łódką pośród tych domostw – jest część starsza, taka slumsowata oraz część nowa, coś jak nasze nowoczesne osiedla, tyle że zbudowane na palach na wodzie. W ramach wycieczki było jeszcze oglądanie małp z gatunku Proboscis, żyjących tylko na Borneo i mających śmieszne długie nosy. Popłynęliśmy gdzieś za miasto, gdzie brzegi rzeki porastały dorodne mangrowce ze złowrogo porozcapierzanymi korzeniami. Tam miały być te małpy, ale oczywiście ich nie było widać. Nasz sternik i zarazem przewodnik był jednak nieugięty i koniecznie chciał nam je pokazać. Pływaliśmy więc po tych chaszczach i jakiś zapyziałych kanałkach, wypatrując i nawołując nosaczy, ale niewiele z tego wyszło. Gdzieś coś z daleka tylko... Jak dla mnie, spokojnie mogliśmy sobie darować to polowanie. Co gorsza, nasz niespełniony przyrodnik, był przy okazji dość słaby w manewrowaniu łódką. Ochoczo wpływał w wąskie przesmyki, a potem nijak nie potrafił się wycofać i albo przywalaliśmy w nabrzeże, albo klinowaliśmy się w poprzek kanału. Wreszcie, po blisko dwóch godzinach koleś się poddał i stwierdził, że małp nie ma, bo jest zbyt gorąco. No żesz… Mogłam mu to powiedzieć już na samym początku! Wróciliśmy do miasta, a małpkę-maskotkę sobie kupiłam w sklepie z pamiątkami. 
Na pamiątkę jeszcze trochę zdjęć poniżej. A jeśli będziecie w okolicy i zmęczy was azjatycki zgiełk, tłok, brud i karaluchy – to Brunei w ramach relaksu jest idealne!
























wielka pustka






wielebny Włodek z rodziną















polski akcent

jak siostry


















     

1 komentarz: