środa, 2 listopada 2016

Message 77. 

Filipiny cz.II

W Banaue podziwialiśmy tarasy ryżowe, które są na liście Unesco i których uroku nie oddają zdjęcia (choć bardzo się starałam). Jechaliśmy cały dzień, czasem droga była przysypana kamieniami i błotem, które pospadały w trakcie niedawnych tajfunów, ale jakoś zawsze dało się przejechać. Do czasu. Już pod wieczór, w Bontoc musieliśmy przekroczyć rzekę, ale most był niestety zamknięty, ponieważ tajfun naruszył konstrukcję. Tzn. można było przejść pieszo, ale nie przejechać. Dodajmy, że był to jedyny most na trasie.
No i super – jest wyzwanie, jest przygoda! Zostaliśmy na noc w Bontoc, a w ramach atrakcji w mieście nie było też prądu, o ciepłej wodzie nie wspominając. Dawno nie widziałam, żeby Włodek był tak szczęśliwy ;) Podróżowanie jak za dawnych lat, przed erą Robiego! Następnego dnia pożegnaliśmy naszego kierowcę, zostawiliśmy mu bagaże, biorąc tylko najpotrzebniejsze rzeczy i piechotą ruszyliśmy na drugą stronę rzeki. A stamtąd jeepneyem do Sagady – miasteczka w górach, które było naszym celem.
Na miejscu byliśmy jeszcze przed południem, więc prawie jakbyśmy zgodnie z planem obudzili się w tamtejszym hotelu. Sagada jest trochę zapyziała, ale w sumie miła – taka górska wiocha, rankiem i wieczorem przyjemnie chłodna. Główne atrakcje, to jaskinie i wiszące trumny. Wedle tradycji, zawieszało się je na skałach, żeby dusza po śmierci była bliżej nieba. Co poniektórzy starsi mieszkańcy wciąż mają taką ostatnią wolę, by zawiesić ich trumnę.
Następny punkt - jaskinia. Przewodnik ostrzegał, że będzie ślisko, ale była to zdecydowanie najtrudniejsza jaskinia, jaką dotychczas zwiedzałam. Miejscami trzeba było schodzić właściwie pionowo w dół. Strach budziły błyszczące od ściekającej wody skały, po których nasz przewodnik kazał nam schodzić na bosaka. Wydawały się śliskie jak lód, a tymczasem okazało się, że są szorstkie niczym papier ścierny i całkiem łatwo się po nich chodzi. Ale wrażenie było przerażające. Robi miał chwile załamania, ja zresztą też, ale ostatecznie dzielnie pokonaliśmy jaskinie. A wiele osób wycofuje się ponoć już na samym początku.
Z tej podziemnej otchłani wyszliśmy niestety cali mokrzy i usmarowani błotem, a jak wspomniałam – bagaże zostawiliśmy kierowcy, więc nie mieliśmy się za bardzo w co przebrać. Ale co tam, przecież to nie bal. 
Następnego dnia wsiedliśmy w autobus i ruszyliśmy do Baguio, gdzie miał na nas czekać nasz szofer. Droga przez góry była miejscami jeszcze ładniejsza, niż poprzednia, choć znów nie obyło się bez transportowych przeszkód. Kolejny most był zarwany, musieliśmy więc przekroczyć rzekę po takich małych wiszących mostkach i przesiąść się w inny autobus, który czekał na drugim brzegu. Byliśmy jedynymi turystami i to też miało swój niepowtarzalny smaczek.
W Baguio zgodnie z planem spotkaliśmy się z kierowcą, obejrzeliśmy miasto, które wydało nam się strasznie zatłoczone po sielankowych górach i następnego dnia bladym świtem ruszyliśmy do Manili, żeby zdążyć na samolot do El Nido. Drogę urozmaicał Robi, który co chwilę rzygał, bo poprzedniego dnia niechcący nakarmiliśmy go jakimś lokalnym przysmakiem z dodatkiem ryżowego wina czy czegoś w tym rodzaju. 


cdn…  










nasz szofer




droga

po tajfunie

momma to zakazana używka, którą wszyscy żują


wiszące trumny 
w jaskini



w tle pochód halloween'owy











Baguio


   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz