niedziela, 6 listopada 2016

Message 78.

Filipiny cz.III

Po trudach i znojach nadszedł czas na relaks. Najpierw polecieliśmy na wyspę Palawan, słynącą z krystalicznej wody wokół. Do El Nido dolecieliśmy prywatnymi liniami (bo tylko takie tam latają), co miało swój urok: rozpieszczająca nas obsługa, na miejscu maleńkie lokalne lotnisko pośród buszu, śpiewające powitanie. 
Samo El Nido nie jest może szczególnie spektakularne, ale wypływa się stąd na morskie wycieczki po okolicznych archipelagach i te wrażenia już zapierają dech. Popłynęliśmy motorówką, razem z dwoma innymi parkami. Okoliczne wysepki wyróżniają się urwistymi wapiennymi skałami, dzikimi plażami i cudnymi lagunami poukrywanymi gdzieś pomiędzy. Czasem musieliśmy się przesiadać w kajaki, bo nie wszędzie nasza łódka mogła wpłynąć. A czasem po prostu schodziliśmy do wody i przeciskaliśmy się przez szczeliny, żeby odkryć sekretny cud natury. Woda faktycznie przezroczysta, a właściwie przezroczyście szmaragdowa tak, że nie trzeba nurkować, bo wszystko widać. Niemniej w planach był też snorkeling (pływanie z rurką) i podwodne widoki nie ustępowały tym na powierzchni. Pływaliśmy na pełnym morzu, z przewodnikiem. I z Robim! To był jego pierwszy raz, ale radził sobie fenomenalnie. Właściwe, to on już pływa lepiej ode mnie, a z rurką to nawet dużo lepiej. Ja nigdy nie mogłam opanować tej sztuki, ale na szczęście teraz mamy rewelacyjne maski z Decathlonu – easybreath (polecam!!!) i snorkeling jest łatwy, jak rurka z kremem. Nasze maski robiły furorę i wszyscy z naszej wycieczki postanowili kupić sobie takie same. Robert miał jednak normalną rurkę (jest jeszcze za mały na easy breathe) i żadnych problemów. Zasłużył się też tym, że wypatrzył w morzu węża. To było tuż przy plaży, na której odpoczywaliśmy i mieliśmy zorganizowany obiad. Wąż sobie pełzał po dnie, a nasz przewodnik zapewniał, że nie jest to wąż agresywny. Ale za to jadowity i jak ktoś by w niego wdepnął, to ukąsi, co może mieć poważne konsekwencje. A potem, też tuż przy łódce, zauważyliśmy małego rekinka. „Ach, to tylko baby shark” – uspokajał kapitan. No dobrze, ale w takim razie gdzie jest mama rekin??  
Na szczęście się nie pokazała, a my cali i zdrowi następnego dnia polecieliśmy na kolejną wyspę. Tym razem Boracay, gdzie jest jedna z najpiękniejszych plaż świata – White Beach. Dostać się tam nie jest wcale tak hop-siup. Najpierw musieliśmy polecieć z powrotem do Manili, potem do Caticlan na wyspie Panay i dopiero stamtąd łódką na Boracay. Tym razem była to taka tradycyjna filipińska łódź, z pływakami po obu stronach, które pomagają utrzymać się na wzburzonych wodach Pacyfiku. Większość łodzi ma takie stateczniki po bokach, co wygląda w sumie dość pokracznie i upodabnia je do pewnych wodnych owadów – nartnik chyba się to coś nazywa.
Boracay jest już dość mocno zatłoczone i obudowane hotelami, ale na szczęście nasz był nieco na uboczu, zapewniając sielankowy nastrój. Plaża rzeczywiście całkiem całkiem, prawie jak nad Bałtykiem :) Byczyliśmy się przez dwa pełne dni, kursując między plażą a basenem i zajadając pysznymi rybami. Ale ile można…
Ferie się skończyły, czas wracać do tajskiej rzeczywistości, czyli na domowy basen ;)

lotnisko w El Nido





przez tą dziurkę musieliśmy się przecisnąć kajakiem 









plaża tylko dla nas









Boracay


 
bambusowa winda








słynna plaża









gdzie by tu teraz pojechać...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz