wtorek, 8 listopada 2016

Message 79. 

Bywalcy facebooka wiedzą, że od niedawna mam nowe hobby, czym się tam namiętnie chwalę. Szycie, to jest to! Nigdy bym siebie nie podejrzewała, że zakoleguję się z maszyną do szycia. Wieki temu dostałam furii próbując nawlec w niej igłę i poprzysięgłam sobie, nigdy więcej! Ale nigdy nie mów nigdy. Razem z moją włoską kumpelą Angelą zapisałyśmy się na kurs szycia w Instytucie Francuskim. Dwa razy w tygodniu spędzam tam teraz twórcze przedpołudnia i pod okiem fantastycznej nauczycielki Shirin próbuje szyć. To nawet nie jest takie trudne, jak mi się na początku wydawało, ale wymaga cierpliwości. Zwłaszcza, jak Shirin każe wszystko pruć i zaczynać od nowa. Chwilami ma nas chyba też trochę dosyć, bo mamy z Angelą mnóstwo pomysłów, niekoniecznie zbieżnych z programem zajęć. Zmieniamy więc nieco krój, wielkość, wykończenie naszych krawieckich wprawek, a przez to wymagamy więcej uwagi niż inni. Ale skoro mam coś robić, to chciałabym, żeby mi się podobało i było w moim stylu. Okazuje się niestety, że to, co mi się najbardziej podoba, jest na obecnym etapie mych umiejętności zazwyczaj niewykonalne.
Szycie zajmuje mnie teraz właściwie non stop. Dni, w których nie mam kursu, spędzam głównie w sklepach z materiałami albo w pasmanterii, bo na każde zajęcia potrzebujemy inny zestaw akcesoriów. Przebierając wśród tych wszystkich materiałów, rodzą mi się w głowie coraz to nowe pomysły, co pociąga za sobą konieczność kolejnych zakupów i tak bez końca. Największy wybór wszelkich tekstyliów, ozdób, tasiemek, guzików, haftów, wstążek i czego tylko dusza krawcowej zapragnie jest w Chinatown. A to niestety kawał drogi. Jest tam jedna długaśna ulica-bazar, zatłoczona totalnie, dlatego też zakupy w Chinatown trwają spokojnie kilka godzin. Plus dobrą godzinę wyjazd stamtąd, bo ulice są jednokierunkowe i zakorkowane. Potem jeszcze muszę wsiąść w metro, a następnie w kolejkę. Jak widać, moje nowe hobby jest dość wyczerpujące.  

Do tej pory uszyłam: małą kołderkę, girlandę, obrus i poszewki na poduszki. Zakochałam się w lnie, z którego tymczasem powstał obrus, ale mam jeszcze wiele planów z nim związanych. Mogłabym się nim cała owinąć i wytapetować sobie mieszkanie. Tajlandia zdecydowanie sprzyja szyciu, bo ceny materiałów są tu (jak podejrzewam) sporo niższe. Jeszcze chwila i sięgnę po jedwab, z którego wszak słynie ten kraj. Ale póki co, za wysokie – a raczej za śliskie – progi, jak na moją igłę. Shirin pozwala nam używać tylko bawełnę, len, płótno. A nie chcę się już wychylać, bo w końcu mnie wyrzuci z hukiem, zanim nauczę się przyszywać guziki ;) 














1 komentarz: