niedziela, 20 września 2015

Message 3.

Szkoła Robiego, to jak na razie nasze największe przeżycie (jak na nadopiekuńczą matkę przystało). To szkoła międzynarodowa, o dumnej nazwie St. Andrews (na cześć dziadka, a jakże!). Jako pięciolatek z czerwca, Robi trafił do pierwszej klasy. Pierwszego dnia odstawił mały bunt i absolutnie nie chciał tam zostać. Na szczęście pozwolono mi zostać razem z nim i jakoś się oswoił z nową sytuacją. A była ona naprawdę nieciekawa. Przyszedł jako „nowy” do zgranej grupy, bez angielskiego, był śpiący na maxa i rozstrojony, bo raptem od dwóch dni funkcjonował w obcym, egzotycznym kraju i innej strefie czasowej, co o 8.00 rano daje się mocno odczuć. Sama bym dostała histerii.
Nie ma jednak tego złego… Dzięki temu posiedziałam sobie na lekcji, posłuchałam i pozazdrościłam synowi jego nowej szkoły. Zresztą on sam chyba szybko się zorientował, że byłby głupi, gdyby stąd uciekł. Następnego dnia już bez problemu został, nie chciał tylko pływać na basenie.
To już niby pierwsza klasa, ale dość wyluzowana. Podczas lekcji dzieciaki nie siedzą w ławkach, tylko na podłodze, ewentualnie przy stolikach jak jest pisanie/rysowanie. Lekcja geometrii (na którą się załapałam) była multimedialna, z wykorzystaniem krótkich filmików i piosenek puszczanych na ekran z laptopa. Dzieciaki mają kącik do zabawy i gdy jedni ćwiczą pisanie, inni tworzą budowle z klocków, a jeszcze inni mają do zabawy iPady – to są ulubione zajęcia z nowych technologii ;)
W klasie Robiego jest 15 dzieci, w tym tylko dwie dziewczyny. Przeważają Azjaci, białasów jest może ze czterech. Ciężko mi te dzieci odróżnić, tym bardziej, że wszystkie mają jednakowe mundurki. Robert ma ten sam problem: jednego dnia zakolegował się z dziewczynką, a następnego już nie wiedział która to była, bo miała inną czapkę.   
Głównym nauczycielem/wychowawcą klasy jest Mr.Olly, który ma do pomocy jeszcze dwie panie – niektóre zajęcia odbywają się w grupkach po 4-5 osób, więc pierwszaki są w pełni zaopiekowane. Poza tym są osobni nauczyciele od: wf-u, muzyki, basenu, tajskiego, dodatkowego angielskiego i nie wiem czego tam jeszcze, bo nie rozszyfrowaliśmy w pełni planu lekcji. Ja to w ogóle nie zawsze rozumiem, co Mr. Olly do mnie mówi, bo to Walijczyk i jeszcze gada z szybkością karabinu. Inna sprawa, że orłem z angielskiego też nigdy nie byłam ;) Robert po dwóch dniach w szkole już zaczął poprawiać moją wymowę: mamo, nie mówi się „triangle”, tylko „trajangl” (i tu słyszę, jak Mr. Olly przemawia ustami mego syna z idealnym angielsko-walijskim akcentem). 



Uczeń: wersja oficjalna i sportowa – zgadnijcie, którą lubi bardziej? 



1 komentarz: