środa, 25 listopada 2015

Message 29.

W weekend udało nam się wreszcie wyjechać poza Bangkok! I uwierzcie, w piątek po południu jest to naprawdę wyczyn. Na co dzień poruszamy się tu głównie kolejką, więc korki nam nie straszne. Ale w piątek, przed wycieczką, Włodek wypożyczył samochód i potem musiał nim wrócić z pracy. Celował w 17.00, ostatecznie do domu dojechał po 19.00. Błyskawicznie się zapakowaliśmy i w drogę. Na tym nasze błyskawiczne tempo się skończyło – przez kolejne 40 min przejechaliśmy 5 km. Na szczęście, o czym wielokrotnie wspominałam, Włodas ma w mózgu jakiś kosmiczny GPS (google map niech się schowa) i jadąc kompletnie w drugą stronę, dookoła i przez centrum(!) w ciągu następnych 30 minut wyprowadził nas szczęśliwie poza miasto. W przeciwnym razie stalibyśmy w tym korku pewnie do niedzieli.
Jakieś dwie godziny później byliśmy już w Kanczanaburi, napawając się tajską agroturystyką. Bliski kontakt z naturą, to między innymi nieustanne towarzystwo komarów, tudzież skorpion pod prysznicem. Małżonek trafił na niego już pierwszego wieczoru, po czym mężnie unicestwił i wspaniałomyślnie opowiedział mi o tym dopiero, jak wyjeżdżaliśmy. Zresztą podobno nie wszystkie skorpiony są jadowite…
Nieważne. To był naprawdę fantastyczny sielski weekend! Kanczanaburi słynie głównie z mostu na rzece Kwai - wymawia się „kłe”, absolutnie nie „kłai”, bo to po tajsku oznacza jakieś bardzo brzydkie słowo – tak okropne, że nawet nie znam polskiego odpowiednika ;) Słynie z mostu i z drogi kolejowej, której mordercza budowa podczas II wojny kosztowała życie tysiące żołnierzy, wziętych do niewoli przez Japończyków. Można się o tym dowiedzieć zwiedzając miejscowe muzeum i podumać na pobliskim cmentarzu wojskowym. Wśród ofiar byli Brytyjczycy, Amerykanie, Holendrzy, Australijczycy, Chińczycy, Tajowie, Malajowie… W takich miejscach czuje się, że to była naprawdę wojna światowa. Oby nigdy więcej.
Z refleksyjnego nastroju wyrwało nas safari, czyli takie jakby zoo na otwartym terenie, po którym się jeździ swoim autem wśród różnych zwierzaków. Przy tygrysach, lwach i niedźwiedziach otwieranie okien, a tym bardziej drzwi jest niezalecane ;) Na koniec jeszcze zaliczyliśmy show ze słoniami w roli głównej. Mieliśmy potem trochę wyrzuty, że tego typu pokazy są nie fair wobec słoni… Ale jednak nie mogłam się oprzeć i musiałam się pohuśtać na słoniowej trąbie. Zrezygnowaliśmy natomiast z innej atrakcji w okolicy, a mianowicie świątyni tygrysów, gdzie są one na tyle oswojone(?), że można się z nimi bawić, spacerować, robić zdjęcia. Wyczytaliśmy, że raczej są na silnych prochach, żeby turyści mieli fun i tym razem postanowiliśmy odpuścić.
Następnego dnia pojechaliśmy z kolei do Erawan National Park, gdzie główną atrakcją są wodospady w dżungli. Szlak ma siedem etapów, wchodzi się pod górę, a im wyżej, tym nieco trudniej (ale bez przesady) i co ważniejsze - mniej tłoczno. Można się kąpać pod wodospadami i ogólnie jest trochę jak w aqua parku. Dodatkowo w gratisie jest „fish spa”, czyli podgryzanie stóp przez tutejsze rybki. No i widoczki niezłe miejscami. To sobie pooglądajcie, a my tymczasem szykujemy się na kolejny weekend za miastem.  





  





ktoś umie tak usiąść? 
w tajskim zoo najciekawsze zwierzaki spacerują poza klatkami













nie wszyscy lubią fish spa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz